
Późną jesienią 1989 roku stawiłem się w miejscu odbywania zastępczej służby wojskowej. Powierzno mi prowadzenie terapii zajęciowej w zastępstwie instruktorki, przebywającej na urlopie macierzyńskim. Dom Pomocy Społecznej nosił nazwę Katarzynka. Tak samo jak popularny toruński piernik związany z miejscową legendą.
Tytułowa bohaterka to córka piekarza, który tuż przed zrealizowaniem pilnego zamówienia niespodziewanie zachorował. Dzielna Kasia, usiłując zastąpić papę, niefortunnie ułożyła piernikowe krążki zbyt blisko. W piecu sześć sąsiadujących ze sobą ciastek połączyło się, tworząc zupełnie nowy kształt, znany do dzisiaj pod jej imieniem. Nie wiem, czy pomysł na nazwę placówki odnosił się do nagłej niesprawności piekarza, czy żartobliwie nawiązywał do epitetu, którym określano osoby starsze. Nasz DPS dzielił się na dwie strefy. W pierwszej mieszkali samodzielni pensjonariusze.
Mieściła się w trzykondygnacyjnym budynku, ustawionym frontalnie do głównej ulicy. Z tyłu był oddział, do którego prowadził przeszklony łącznik. Dużo mniejszy, parterowy obiekt wkomponowany w plan kwadratu nazywano Pawilonem. Umieszczano w nim osoby wymagające stałej pomocy, najczęściej leżące. Zdarzali się w nim również podopieczni w pełni sprawni fizycznie, mentalnie już nieobecni, powoli wchłaniani przez potwora demencji.
Z wiadomych względów nie pozwalano im opuszczać
wyznaczonej strefy. Przestrzegania tej reguły pilnował cały personel. Panie sprzątające, salowe oraz pielęgniarki z siostrą przełożoną na czele. Ostatnie ogniwo zapory stanowił portier usadowiony na samym
końcu trasy potencjalnej ucieczki, tuż przy głównym wyjściu. Wokół obu budynków był dość spory teren zielony, ale rzadko można było kogokolwiek w nim zobaczyć. Dla tej części mieszkańców, którzy mogli samodzielnie poruszać się po mieście, nie stanowił żadnej atrakcji. Pozostali nie mogli tam przebywać bez kontroli, a personel zawsze był w niedoborach. W głębi ogrodzonego terenu był jeszcze niepozorny budyneczek, przeznaczony na potrzeby funeralne, do którego prowadziła utwardzona droga wprost z bramy technicznej. Poza karawanami wjeżdżały tam wyłącznie śmieciarki oraz hodowcy trzody, odbierający poobiednie odpady z kuchni.
Program zajęć prowadzonych w ramach etatu terapeuty zajęciowego był dość prosty, oferował głównie aktywności manualne. Większość działań plastycznych ściśle związana była z dekoracjami oraz suwenirami odnoszącymi się do aktualnych świąt. Była też grupka zajmująca się wyłącznie robótkami ręcznymi, schodząca na cykliczne spotkania z szydełkiem, drutami i kłębkami wełny. Patrząc jak dziergają można było odnieś wrażenie, że obserwujemy spotkanie w kole gospodyń wiejskich.
Tymczasem już dłuższa chwila obecności w tym gronie zdradzał, że panie nie przyszły tutaj z chęci miłego spędzenia wspólnie czasu. Bardziej uciekały od czegoś jeszcze bardziej gnuśnego. Ile można sobie powiedzieć, będąc kilka lat w zaklętym kręgu tych samych twarzy, gdy atrakcyjność życia z każdym kolejnym rokiem jeszcze dotkliwiej ubożeje. Czym tu można jeszcze się podzielić, skoro podobieństwo poszczególnych dni do siebie jest tak przytłaczające. Zainteresowanych udziałem w terapii rekrutowano spośród najaktywniejszych. Sektor leżących był pod tym kątem w pełnym wymiarze strefą pasywną. Nie
musiałem nawet tam chodzić, ale od pierwszego dnia służby coś mnie ciągnęło do tych ludzi za kolejną, tym razem niewidoczną, wewnętrzną granicą. Nie wszyscy niechodzący leżeli w łóżkach. Między łącznikiem i strefą martwą był nieco szerszy korytarz. Ustawiano tam zawsze kilka osób siedzących na wózkach inwalidzkich, zwanych tu zwyczajowo karocami. Brzmiało to cokolwiek sarkastycznie, jednak
powodem nietypowej nazwy było pochodzenie ruchomych krzeseł. Wszystkie przyjechały jako dary z Italii.
W języku włoskim tego typu pojazd nazywano la Carozzina. Rezydenci siedzący na wózkach nie byli przypadkowi.
Ich ograniczona sprawność gwarantowała, że nie zejdą z ruchomego siedziska, ani nie odjadą niepostrzeżenie w kierunku wyjścia. Do dzisiejszego dnia noszę w sobie żywy obraz tylko jednego z nich. Miał na imię Jan.
Nie zapamiętałem jego nazwiska poza tym, że zaczynało się na literę L. Siedział w pozycji bardziej przygarbionej niż pozostali i wciąż trzymał dłoń wyciągniętą przed siebie, którą prosił o papierosa. Potrafił również zahaczyć nieuważnego przechodnia, który znalazł się w zasięgu jego suchych, szczupłych palców. Niektórzy „upolowani” ulegali i wkładali mu do ust szluga, czasem nawet już podpalonego. Denerwowało to Marylę, siostrę przełożoną. Przeklinała soczyście za każdym razem,
gdy tylko dym dotarł do jej wrażliwego nosa. Nie mogła wiele zdziałać, w owych latach palenie w miejscach publicznych nie było zabronione. Spróbowałem kiedyś porozmawiać z panem Janem. Nie potrafiłem zrozumieć żadnego z wydawanych przez niego dźwięków. Nie miał uzębienia, poza tym był w zaawansowanym stadium demencji. Do perfekcji natomiast opanował gest, który jednoznacznie
wskazywał, o co prosi. Wykonywał go drugą ręką, której dłoń zbliżał do ust z dwoma palcami ułożonymi tak, jak trzyma się papierosa.
Zwykle o poranku przychodząc do pracy robiłem rundę lustracyjną. Po przebrnięciu przez łącznik znajdowałem wyjątkową parę, która wyłamała się z lokalnego schematu. Eleonora i Tadeusz jako nieliczni mogli opuszczać Pawilon, ale wyłącznie po to, by udać się na stołówkę. Trafili tu osobno.
Dopiero w tym mrocznym miejscu rozkwitła ich wyjątkowa przyjaźń. Czy to było coś więcej? To już nieistotne. Po ślubie mogli zamieszkać w czymś, co w tamtych okolicznościach dwu i wieloosobowych sal można było określić mianem apartamentu. Ze względu na stan zdrowia ich pokój musiał znajdować się w obrębie zamieszkiwania najsłabszych. Dość zabawnie wyglądali oczekując na sygnał rozpoczęcia śniadania. Stali wyprostowani i nieruchomi niczym na pozowanym zdjęciu lub zatrzymanym kadrze stopklatki. Byli bardzo różnej postury. Ona niska, drobnej budowy. On rosły mężczyzna o pokaźnych rozmiarach we wszystkich partiach ciała. Spoglądali w kierunku przeszklonej części korytarza wiodącego do wspólnej jadalni. Zwykle zamieniałem z nimi kilka zdań i ruszałem w głąb amfilady sal wypełnionej zmieszanym fetorem lizolu, potu, mocznika i ekskrementów. To nie było miłe, ale ja za chwilę stamtąd wychodziłem... Kiedy wróciłem po krótkiej świątecznej przerwie, natychmiast zauważyłem brak Tadeusza. Eleonora stała zgarbiona bardziej niż wcześniej przy mężu. To dziwne, że proporcje jego
sylwetki nie wzmacniały wrażenia jej niskości i kruchości. Tak, jakby ciągnął ją swoim wzrostem zamiast
przytłaczać widoczną z daleka różnicą masy ciał. Świeżo upieczona wdowa łamiącym głosem opowiedziała mi, jak Tadeusz nie obudził się już pierwszego dnia Świąt. Natychmiast się skurczyła.
Wiedziała, że czeka ją przeprowadzka do wspólnego pokoju z kimś, już nie tak bliskim sercu jak nieodżałowany Tadek. Nie doczekała tego afrontu. Eleonora poszła wkrótce śladami małżonka. Ktoś powiedział, że szybciej niż gdyby zawsze była sama. Nic tak nie boli, jak utracone ciepło. Nawet jeśli to wyłącznie jego namiastka.
Przed oczami wciąż mam twarze kilkorga innych lokatorów Katarzynki. Nie wiem dlaczego, być może mocniej angażowali moje emocje. Nie zapomnę Teresy. Zawsze siedziała na łóżku, z nogami schowanymi lub odkrytymi, w zależności od temperatury w sali. Była jedyną w pełni świadomą wśród leżących.
Stan zdrowia Teresy miał związek z dramatycznym wydarzeniem, który w jednej chwili zmienił jej los.
Pozostawione bez opieki żelazko sprowokowało pożar, który doszczętnie pochłonął jej mały domek. Nie miała żadnej bliskiej rodziny, lokal nie był ubezpieczony. Podczas akcji ratowniczej coś łupnęło w jej kręgosłupie. Cała historia w pigułce. Podczas jednej z naszych licznych rozmów wspomniała mimochodem, że wolałaby leżeć pozbawiona kontaktu z rzeczywistością. Czasem widzieć i wiedzieć za dużo potrafi boleć bardziej...
Na korytarzu często mijała mnie bez słowa Kazia, sprawiająca wrażenie nieobecnej. Nie była chętna do
rozmów. Przemykała mocno przygarbiona niczym cień zawsze blisko ściany. Kiedyś spróbowałem jej ulżyć w bólach pleców. Nie, nie czułem w sobie mocy uzdrawiania, ale miałem nadzieję, że zainteresowanie jej stanem zdrowia coś zmieni. To taki rodzaj placebo, leczenie ciepłą, życzliwą dłonią.
Tak też się stało, to był jedyny przypadek, w którym cokolwiek do mnie powiedziała. Nigdy nie zapomnę jej słów. Ja w życiu nigdy nie płakałam, tylko trochę tutaj... ale w życiu nigdy. Zapamiętałem to jedno,
jedyne zdanie, które padło z ust Kazimiery. W kilku prostych słowach wyrzuciła to miejsce i relacje w nim panujące poza margines, poza to wszystko, co rozumiemy używając określenia „sfera życia”. Jedno zdanie bez narzekań, pomstowania na trudne warunki, na społeczne wykluczenie.
Nie potrafiłbym zapomnieć Pani Melanii. Malarki tworzącej obrazy olejne, którymi obdarowywała wszystkich chętnych. To nie były jakieś szczególnie wyjątkowe malowidła. Proste, pogodne pejzaże bez odkrywczych kadrów czy wyrafinowanego zestawienia barwnych plam. Często posługiwała się „surową” farbą, kładzioną wprost z tuby, bez próby złamania koloru. Jeśli już cokolwiek na palecie mieszała, to wyłącznie żeby rozjaśnić lub przyciemnić bielą i czernią. Zapewne bezzasadnie doszukiwałem się w tym sposobie malowania symboliki mizerii życia upływającego pod dachem Katarzynki. Obrazy skrywały siłę
determinacji Meli, toczącej samotną walkę o nieustanne nadawanie sensu każdej chwili dni ostatnich. Po śmierci męża została z jedynym synem. Kiedy sprowadził do siebie żonę i pojawiły się dzieci, było dużo radości. Babcia była uwielbiana i użyteczna. Lata mijały, dzieci rosły i mieszkanie stawało się coraz ciaśniejsze. Zofia nie czekała aż stanie się dla domowników ciężarem. Zaproponowała, że znajdzie miejsce wśród rówieśników. Nie zaprotestowali. Wydawało się, że trafiła do miejsca, którego poszukiwała. Jednak w tej placówce nie było pojedynczych pokoi, a zapach terpentyny nie należał do
ulubionych każdej, kolejnej pani, z która dzieliła sypialnię. Często zmieniała pokoje i koleżanki z
sąsiedniego łóżka. Przymusowe współlokatorstwo było jednym z największych wyzwań osób sprawniejszych. Uwierała ta konieczność dzielenia wspólnej, ciasnej przestrzeni z osobą, której się nie tolerowało lub samemu nie znajdowało się akceptacji dla własnych zwyczajów i zachowań, utrwalanych przez dziesiątki lat życia. Wreszcie szefostwo znalazło niewielkie atelier dla miejscowej artystki i sytuacja się ustabilizowała.
Po kilku miesiącach trafił pod nasz dach mój stary znajomy. Spotkałem go dużo wcześniej, gdy mieszkał
w kamienicy przyjaciół. Był jednym z lokatorów wmuszonych tuż po wojnie ich dziadkom w ramach zagęszczania kwaterunków. Wpadałem do niego czasem na partyjkę warcabów. Snuł wówczas swoje wojenne opowieści o tym, jak to przeganiał okupantów z Holandii w formacjach pod wodzą generała Maczka. Wypowiadał imię swojego dowódcy z wielką estymą. Wydawało się, że gdzieś w środku wiotczejącego ciała pręży wszystkie mięśnie, salutując po żołniersku. Takiego zapamiętałem go z realnego świata. Zygmunt z zawodu był krawcem, ale rozmownością dorównywał fryzjerom. Od kiedy zamieszkał w tutejszym DPS, odwiedzałem go częściej. Widziałem jak gasł z dnia na dzień. Partie warcabów już tak nie smakowały jak pod jego poprzednim adresem. Opowieści wojenne straciły moc.
Legendarny dowódca Pierwszej Dywizji Pancernej generał Stanisław Maczek został zdegradowany do poczciwego Maćka. Tu wszystko się kurczyło i karlało niczym na umierającej gwieździe. Oczy traciły blask, oddech spowalniał, nozdrzom odbierano wonność potraw, wszystko smakowało podobnie, a do uszu docierał nic nie znaczący bełkot.
Domy Pomocy Społecznej mimo często wręcz heroicznych wysiłków personelu, były wycięte z naturalnego środowiska społecznego. Tworzyły rodzaj mikrokosmosu, zamkniętej, odrębnej enklawy.
Joanna była w tej przestrzeni meteorytem. Na pierwszy rzut oka dziwnie młoda jak na przeciętną mieszkankę Katarzynki, ale w końcu to przecież nie był klasyczny dom starców. Kobieta miała życiowego pecha wpadając niegdyś w alkoholowy nałóg. Po próbach jej ratowania rodzina wybrała kurs na ostre spięcie. Przestajesz pić lub radź sobie sama. Ona sobie jednak nie poradziła. Wylądowała daleko od własnego miasta. Można byłoby powiedzieć, że szczęśliwie nie skończyła na ulicy. Jednak los Asi trudno byłoby nazwać fortunnym. Jej młode ciało odcinało się od żeńskiego tła, pomarszczonych adekwatnie do wieku pań. Dostęp do Joanny był prosty. Dawała się skusić na flaszkę lichego wina.
Cokolwiek potem się działo, owiane było tajemnicą. Niby wszyscy o tym wiedzieli, ale jak twierdzono, to są osoby nie pozbawione samostanowienia. Los każdego kosmicznego odpadu jest podobny. Pojawia się nagle i spektakularnie rozpada się na oczach wszystkich obserwujących. Joanna zmarła po kilku latach. Widać wątrobę miała mniej wytrzymałą niż inne organy ciała.
W tym specyficznym, miniaturowym wszechświecie zdarzyło mi się zaobserwować kogoś, kto kojarzył się z kometą.
To lokalny listonosz, młody chłopak imieniem Michał, zwany tu pieszczotliwie Miśkiem.
Był mężczyzną postawnym, lekko puszystym na pierwszy rzut oka przyjaznym każdemu. Zaglądał do nas niemal codziennie z garścią listów i pocztówek pozostawianych w portierni. Było to wygodne nie tylko dla niego. Tak wcześniej zostało ustalone z personelem. Miało to motywować adresatów do aktywności. W ten sposób oni sami schodzili zapytać się o korespondencję. Raz w miesiącu Misiek przynosił świadczenia emerytalne, nie brał tego dnia żadnych listów, nawet z innych adresów własnego rejonu. Wchodził rano i krążył cały dzionek po pokojach. Żadna z takich wizyt nie ograniczała się do wypłaty banknotów. Kiedy już wreszcie skończył, lekko chwiejnym krokiem odnosił na pocztę pustawą torbę.
Pod wieczór, jeszcze tego samego dnia, nazajutrz lub w najbliższy weekend objawiał się największy cud, jakiego tam doświadczyłem. Był to dzień zmasowanych odwiedzin. Widziałem to na własne oczy w dniach wypłaty. Pojawiały się rodziny pensjonariuszy, ich dzieci, wnukowie, a nawet
kuzynostwo, jak ktoś nie miał bliższych krewnych. Pięknie ubrani z kwiatami w dłoniach. Były uśmiechy i wierszyki deklamowane przez najmłodszych. Taka tradycja słodko gorzka tego miejsca.
Razem z wiosną przyszła do nas na staż Justyna, młoda fizjoterapeutka, zaraz po dyplomowaniu z rehabilitacji ruchowej. Kompetentna, pracowita i ambitna. Przyglądała się kilka dni najsłabszym rezydentom. Przesiadywała przy łóżkach leżących pacjentów. Czytała dokumentację, rozmawiała z personelem, nie kryjącym zniecierpliwienia jej wnikliwymi pytaniami. Wszystkie panie dysponujące
imponującym stażem zmagań z niewydolnym systemem. Większość z nich przychodziła do tej pracy z podobnym do stażystki nastawieniem. Z każdym kolejnym rokiem to światło w nich gasło. Wreszcie Justyna zrozumiała, że w takich warunkach nie zdoła pomóc wielu potrzebującym. Miała plan B.
Intensywną pracę z jedną osobą, wybraną spośród z najtrudniejszych przypadków. Uśmiechając się pod nosem szefowa wskazała na Czesławę. Niech dziewczyna przetrze swoje idealistyczne oczy, pomyślała Maryla. Niech zrozumie, czym jest beznadziejny przypadek. Staż trwał miesiąc. Justyna się nie poddała.
Usprawniała kawałek po kawałku bezsilne, nieskore do wysiłków ciało. Rezultaty pojawiły się szybko.
Już po tygodniu Czesława zaczęła siadać na łóżku, po dwóch sama spożywała posiłki. Trzy tygodnie były potrzebne, żeby doprowadzić do pierwszych prób chodzenia. Wreszcie na dwa dni przed końcem Justyna odpaliła Cześkę, która samodzielnie ruszyła w długą... Niestety rehabilitacja dotyczyła tylko narządów ruchu. To, co odbierało pacjentce pełny kontakt z rzeczywistością pozostało. Daleko posunięta demencja, w zestawieniu ze sprawną motoryką, dały rezultat niemile widziany przez większość personelu. Jego liczebność praktycznie nie pozwalała na objęcie troską wszystkich mieszkańców. Sukces rozpromienił twarz Justyny na krótko. Widziałem jak jej uśmiech zgasł, gdy dotarła do niej świadomość konsekwencji, wyrażonych słowami szefowej personelu medycznego. Postawiłaś Cześkę na nogi, to teraz za nią lataj.
W jednej chwili Justyna zrozumiała, że nikt nie będzie jej tu dobrze wspominał. Dobrodziejstwa nie doceni Czesława. Nie pamiętała już jak strasznie było wciąż leżeć i leżeć. Nie wiedziała też, co z tą niespodziewaną wolnością uczynić. Dziewczyny nigdy nie zapomną dodatkowego obowiązku, pilnowania kobiety, której samodzielność prowokowała zagrożenie. Sprawdził się najgorszy scenariusz. Wkrótce Cześka ponownie wylądowała na łóżku. Potknęła się i złamała szyjkę kości udowej...
W piątek 8 grudnia, wchodząc do pokoju pracowników socjalnych, minąłem świetlicę. Telewizor był włączony na wiadomościach. Mimowolnie zerknąłem na ekran. Spiker wspominał przypadającą tego dnia rocznicę tragicznej śmierci Johna Lennona. Taki wielki człowiek, kochany przez miliony fanów jego muzyki, fascynatów jego filozofii... znicze, kwiaty i łzy. Widziałem twarze pogrążone w rozpaczy. Dla wielu z nich w pewien sposób kończył się świat, w którego nadejście uwierzyli. Czasem, gdy celebruje się odejście lub rocznicę śmierci kogoś powszechnie znanego, rozmyślamy nad sensem życia pozostałych, miliardach bezimiennych ludzi. Zrobiłem rundkę do Pawilonu, mijając dwukrotnie żebrzącego o fajki
pana Jana. Wówczas to skojarzyłem... Oni obaj mieli te same inicjały: John L. i Jan L. Kiedy wróciłem do pracy po weekendzie, już go tam nie było. Zmarł dziewięć lat później, tego samego dnia i miesiąca, w którym zamachowiec wystrzelił do Johna Lennona. Zgadzała się nawet godzina zgonu. Po niedzieli odbył się pogrzeb. Przyjechała symboliczna reprezentacja rodziny. Poszedłem odprowadzić zmarłego w imieniu mojego pracodawcy z trójką pań z pokoju socjalnego. To byli wszyscy uczestnicy pochówku. Po skromnej, świeckiej ceremonii przyjezdni zaprosili nas na poczęstunek. Usiedliśmy w stołówce, na stole pojawiła się blacha z ciastem, pamiętam grubą warstwę czerwonej galaretki. Siedzieliśmy, niewiele
mówiąc. Tak zwykle bywa między nieznanymi sobie bliżej osobami, którzy przypadkiem znaleźli się we wspólnej przestrzeni. Kawa i ciasto przełamały obustronne nieśmiałości. Syn zmarłego zaczął opowiadać o swojej młodości. Okazało się wówczas, że miał ojca ubeka, sadystę, alkoholika i kobieciarza. Kiedy po długiej nieobecności przychodził do domu, żona wiedziała, że czeka ją piekło. Wolała, gdy przesiadywał z kochanką i kumplami w gospodzie. Wówczas rodzina była bezpieczna. Zdarzało się jednak, że jakaś kolejna jego partnerka uświadamiała sobie z kim ma do czynienia. W tamtych realiach nie mogła po prostu odejść. Raczej uciekała, jeśli tylko mogła i miała gdzie. Inaczej zadręczał ją swoimi wpływami w organach represji. Był mściwy. Czasem znajdował uciekinierkę, gdzieś w innej części kraju. Nie
zamierzał zmuszać jej do powrotu. Miejscowi kumple dręczyli ją bez końca w ramach ubeckiej solidarności. Jakże teraz w naszych głowach zmienił się obraz Jana L.
Pod koniec służby zostałem w DPS niemal na całą noc. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, nie wiedziałem nawet, czy to jest dopuszczalne. Po roku służby byłem już zapamiętany przez większość podopiecznych i cały personel. Odwiedziłem każdy pokój i każdą wieloosobową salę. Nie łudziłem się, że ktoś z leżących mnie rozpozna, ale większość pozytywnie reagowała na uśmiechniętą twarz. Na sam koniec dotarłem na parter. Nie dostrzegłem portiera w dyżurce, musiał się zdrzemnąć. Zatrzymałem się dłużej tuż przy łączniku. Usiadłem na podłodze w miejscu, gdzie zwykle stał wózek Jana L. Opuścił mnie natrętny natłok myśli związany z oceną jego życia. Towarzyszył mi od dnia jego pogrzebu. Usłyszałem wówczas tak wiele opinii stawiających go na równi z nieludzkimi potworami. Nie mógł się bronić przed tymi oskarżeniami na długo przed odejściem. Gdzieś w mojej głowie plątały się ambiwalentne myśli. Nie zamierzałem go ani oskarżać ani tłumaczyć. Kim ja w końcu jestem, żeby wydawać wyroki. Wystarczy mi dylematów mojego własnego sumienia. Poczułem wówczas dziwny spokój. Siedziałem pogrążony w rozmyślaniach. Gdzieś z oddali doszedł mnie dźwięk dwunastu uderzeń zegara. Uśmiechnąłem się do siebie, bo przypomniałem sobie z dzieciństwa opowieści o godzinie duchów. Nie pamiętałem wszystkich, którzy odeszli z tego miejsca za mojej kadencji. Było ich sporo. To dziwne, że najbardziej w mojej głowie zadomowił się akurat człowiek, z którym nigdy nie porozmawiałem. Tamtej nocy poczułem jego obecność. Nie był sam. Jan i John siedzieli bardzo blisko mnie, żywo konwersując jak starzy kumple. To była dziwna wizja, te dwa typy osobowości tak dalece, wręcz skrajnie różne od siebie. Nie tylko drogi ich życia przebiegły odmiennymi torami. Przeciwieństwa widać było również po śmierci. Pierwszy nie dawał się skasować z pamięci, tkwił jak gnijąca drzazga. Drugi hołubiony, wciąż trwał w umysłach milionów ludzi na całym świecie. Tutaj siedzieli ramię w ramię. Zastanawiałem się, czemu Jan L. tutaj powrócił?
Do miejsca, które dla nikogo nie mogło przecież być szczęśliwym wspomnieniem ostatnich dni ziemskiego życia. Przez chwilę miałem pewność, że panowie L. są tu teraz dla mnie. Wówczas to sobie posklecałem i w pełni zrozumiałem. Każdy z nas stanowi cząstkę wielkiej rodziny. Jesteśmy wzorami do naśladowania lub odstraszania, nie tylko dla najbliższych. Żyjąc, nie zawsze widzimy przyszłe konsekwencje naszych wyborów. Intencje i skutki podejmowanych działań i ich spodziewanych następstw często się ze sobą mijają. Popełniając czyny raniące innych, pokazujemy bliźnim, jak bardzo to boli. Trudna do pojęcia i akceptacji edukacja, gdy jest oceniana z punktu widzenia pojedynczego istnienia. Kiedy dusze zostają uwolnione od ciał, gdzieś te wszystkie bolesne udręki odchodzą na plan dalszy. Zostaje wszechludzka, zbiorowa świadomość, skarbnica mądrości rodzaju ludzkiego.
Przechowywana i przekazywana kolejnym pokoleniom. Ta „nauka życia” jest okupiona cierpieniem pokrzywdzonych i wyrzutami sumienia sprawców. Nic co cenne nie przychodzi zbyt łatwo.