ODRĘBNA KAT-EGORIA…

Jaśniejsza strona mroku

ODRĘBNA KAT-EGORIA VI. Jaśniejsza strona mroku (Brudnopis 1)


DZIEŃ PIERWSZY:
Znowu tutaj jestem. Czuję wciskające się we mnie myśli. Nie opieram się, pozwalam im wpływać i wypływać. Wyglądają jak zamglone tarcze zegara. Uśpione w nich, ruchome obrazy odsłania i budzi, wolno przesuwająca się po krągłej tarczy ekranu wskazówka. Jedne są bardzo osobiste inne neutralne lub zupełnie mi obce. Większość związana jest z wydarzeniami, w których osobiście uczestniczyłem. Teraz wyglądają inaczej niż je zapamiętałem. Przyjmuję ten fakt bez zdziwienia. Przyglądam się bez ekscytacji, nie oceniam: nie akceptuję, nie odrzucam. Nie zatrzymuję, płyną dalej…
Znowu tutaj… Nie jest to wprawdzie dokładnie ta sama ławka, ale otwiera przede mną ten sam widok na frontową elewację budynku, w którym jest moje mieszkanie. Przez kilka minionych lat wiele się zmieniło. Sprowadziło się sporo rodzin z krótkim małżeńskim stażem, ale za to z wciąż powiększającym się przychówkiem. W konsekwencji rosnących potrzeb bardzo poszerzono i unowocześniono ten radosny, przydomowy zakątek, przeznaczony dla najmłodszych. Przeżywają tu swoje pierwsze społeczne interakcje, te budowane i testowane na żywym organizmie, poza własną rodziną, choć pod czujnym ojcowskim lub matczynym okiem. Oprócz strefy bezpiecznej zabawy dla dzieci, plac wciąż pełni równoległą funkcję miejsca wymiany doświadczeń ich rodziców, a dziadkom służy za poligon refleksji nad przemijaniem. Zrobiło się gwarniej i teraz znacznie już trudniej jest o miejsce siedzące. Kiedy jednak dzień niebezpiecznie zmierza do granicy strzeżonej przez zmierzch, robi się pusto i cicho…
Znowu … Znam dobrze ten stan, w którym nasza gwiazda przekracza linię horyzontu. Widać jeszcze jej słabnącą poświatę, ale z wolna i zdradliwie otacza nas jej brak. Zbliża się ze wszystkich stron, osacza i zaczyna się powoli do nas przyklejać. Zajmuje przyczółki, skąd później spróbuje wdzierać się do naszego wnętrza. Dla większości ludzi żyjących w pełnym blasku dnia, już staliśmy się częścią złowrogiej czeluści. Skreślili nas. Kto zechce wejść w tą czarną głębię dla poratowania wtopionego w nią straceńca? Kto zaryzykuje ponad miarę, gdy liczyć może jedynie na współdzielenie jego losu. Prędzej sam zostanie wchłonięty, niż zdoła kogokolwiek wyciągnąć. Nie widać śmiałków, wszyscy kurczowo trzymają się życiodajnej jasności. Pod osłoną nocy chętniej przybywają do nas ci, którzy tak jak my, utknęli tu po zgaśnięciu wielkiej żółtej kuli. Nie ma znaczenia, czy znaleźli się po tej stronie z własnej woli, czy ktoś ich tu podstępnie wciągnął. Przychodzą do nas jak do swoich. Poniekąd kierują się jakąś swoistą formą solidarności czy miłosierdzia. Jesteśmy w ich oczach sierotami, porzuconymi przez ciepłe słoneczne promienie. Każdy z nich przeżył to samo. Zbliżają się więc, żebyśmy pogrążając się w nieprzeniknionej wzrokiem otchłani nie czuli się samotni. Jedni chcąc nam oszczędzić przygnębiającego stanu opuszczenia, jakiego sami doznali. Inni by podzielić się poczuciem przynależności do zrodzonej w mroku wspólnoty cieni, do której ich również wcześniej przygarnięto. Pocieszają. Dowodzą, że tutaj też da się żyć. Próbują przekonać: Ciemność nie jest taka zła, jak widać ją z zewnątrz. Z czasem wzrok się adoptuje i zaczynasz widzieć bogactwa jej odcieni: smoły, sadze, grafity…Możesz poczuć możesz gładkość hebanu i usłyszeć szorstkość asfaltu. Tu również można mieć marzenia i je spełniać. Są wprawdzie mroczne, ale nie bardziej niż wszystko wokół. Ciemnym powietrzem da się oddychać, ma przecież ten sam skład. Jest równie nieuchwytne i jeszcze bardziej niedostrzegalne niż za dnia. To jednak nie jest prawda. Jeśli ulegniemy tej narracji i wpuścimy je do naszych płuc… Jeśli zmiesza się w nich z krwią i wypełni nas całkowicie… Jeśli rozleje się we wnętrzu i zakorzeni głęboko w naszych najodleglejszych komórkach i tkankach… Jeśli doszczętnie zacieni nasz umysł… wówczas już nie mamy odwrotu. Zostaniemy porzuceni jak kotwica, której wartki nurt rozerwie łańcuch, gdy zagapiwszy się utkwi w zdradliwie ukrytej, głębokiej podmorskiej szczelinie. Zatem nie ma już szans na powtórne przekroczenie granicy? Zdecydowanie nie. Te drzwi pozostaną bezpowrotnie zamknięte, aż po kres naszego czasu. Jest tylko jeden niewiarygodnie rzadki, szczególny przypadek: to cud. Taki jak właśnie mi się przytrafił. Nie rozumiałem dlaczego akurat padło na mnie. Kiedy się zdarzył nie byłem nawet pewny, czy jest realny. Wiedziałem tylko, że ma na imię Irena. Chwyciłem się jej jak tropu, prowadzącego do drogi wyzwolenia, jedynej i ostatniej możliwej trasy ucieczki z czarnego piekła.


ODRĘBNA KAT-EGORIA VI. Jaśniejsza strona mroku (Brudnopis 2)
Zobaczyłem CZAS. Takie myśli przychodzą zupełnie niezapowiedziane, w nieoczekiwanych momentach życia. Tak było i tym razem. Na sąsiedniej ławce starszy jegomość banalnym gestem przekręcił nadgarstek, żeby sprawdzić aktualną godzinę. Czasomierz błysnął w moją stronę światłem, odbitym przez szkiełko chroniące tradycyjny, krągły cyferblat. Śledziłem jak wskazówka sekundnika kreśląc okręgi, powraca po każdym obrocie do punktu wyjścia. Zadumałem się nad dylematem: jak taki utrwalony w mojej wyobraźni, zapętlony obraz czasu pogodzić z diametralnie różnym, innym codziennym doznaniem? … jest, było, przepadło, nie wróci… w tym, co rusz przeżywanym doświadczeniu ujawnia i utrwala się w nas świadomość nieuchronności przemijania każdej przeżywanej chwili. Pragnąłem to zrozumieć i poznać prawdziwą naturę czwartego wymiaru. Zdążyłem ją ledwo podejrzeć, zanim pokryty siwym włosem mężczyzna obok mnie mrużąc oczy zorientował się, że pora wracać do domu. Rozstrzygający jest tu sposób obserwacji. Zerkając na zegar nasze oko ustawione jest zwykle na osi prostopadłej do centralnego punktu jego tarczy, przez co znacząco lub całkowicie spłaszczony zostaje jeden istotny wymiar. Wystarczy zmienić perspektywę. Pod innym kątem wyraźnie widać jak wskazówki wprawdzie kręcą się wkoło, lecz z każdym kolejnym kręgiem nieznacznie odchylają się od poprzedniej płaszczyzny obrotu. W pełnowymiarowej przestrzeni budują rodzaj zwartego, mocno zagęszczonego zwoju, przypominającego mocno ściśniętą spiralę, serpentynę czy sprężynę. Upraszczając można byłoby w ten właśnie sposób opisać linię czasu. Z daleka widać walcowatą prostą, podążającą za przesuwającym się nieustannie ku przodowi wektorem. Prostolinijność osi tego walca jest jednak złudzeniem, widocznym wyłącznie przy obserwacji jej znikomego wycinka. Ona również się zakrzywia. W niepojętej nam, swojej wielowymiarowej hiperprzestrzeni układa się w kolejną sprężynę, zwój wyższego stopnia. Widzimy to oddalając się od pierwotnego stanowiska obserwacji. Na każdym wyższym (do poprzedniego) poziomie owe relacje się powtarzają. Co do zasady jest jak w strukturach fraktali, zatem rzeczy mają się podobnie, gdy odwrócimy kierunek obserwacji. Wychodząc z dowolnego poziomu „podglądania” czasu, zbliżając się do jego osi, dostrzegamy nie linię, ale ciasno uwitą serpentynę. Kiedy się do niej zbliżymy, zamiast paska ją budującego dostrzegamy ponownie tożsamą konstrukcję. Ten wielokrotnie zapętlony we wszech-przestrzeni charakter struktury „materii” czasu jest precyzyjnie w tejże rozmieszczony. W jego charakterystyce mieści się jednak pewna szczególna cecha. Z jakiegoś powodu dopuszczone są liczne incydenty styku lub przecinania się zwojów wyższego i niższego rzędu. W tych punktach zdarzenia dzieją się w „równocześnie” na dwóch różnych osiach czasu. Rozumiemy to chociażby, kiedy po latach powracamy ponownie do „miejsc”, w których już byliśmy.
Kilka lat wstecz na podobnej ławce siedziałem tutaj jak skazaniec w oczekiwaniu na wymierzenie sprawiedliwości. Trwałem tam przez wiele niekończących się dni po powrocie z dobrowolnej banicji, spowodowanej strachem o własne życie. Już się nie bałem. Byłem do bólu pogodzony ze spodziewanym losem. Do moich wcześniejszych win doszła próba przekupienia przebudzonego gwałtownie sumienia, która pogrążyła mnie jeszcze bardziej. Przez pieniądze, które podrzuciłem Carbonowi zmarły trzy kolejne osoby. Wszystkie były już wcześniejszymi ofiarami moich niegodziwości. Stąpałem chwiejnym krokiem po krawędzi, czując po obu jej stronach otchłań zła. Ścieżka, na której udawało mi się z trudem balansować, zdawała się z każdym krokiem zwężać jeszcze bardziej. Żeby trzymać pion musiałem raz po raz zanurzać dłonie w czeluściach. Coraz trudniej przychodziło mi nią kroczyć, wreszcie stała się szczeliną, przez którą musiałem wręcz się przeciskać. Czułem się jak słowa wyznania win, które nie potrafią przedrzeć się przez moje gardło. Dławiące się w pokrętnym, spazmatycznym skurczu wywołanym strachem przed publicznym ujawnieniem prawdy. Pogodziłem się bowiem jedynie z koniecznością poniesienia konsekwencji moich czynów. Tak bardzo wówczas pragnąłem szybkiego wykonania wyroku, byleby tylko odbył się bez procesu. Bez tych spojrzeń z wielkiej sali gęsto wypełnionej rzędami par oczu, usadzonych w ławach gapiów. Obwiniających mnie twarzy, z których nigdy nie spływał w pełni należna mi odraza. Czułbym te spojrzenia jak uderzenia biczem, powtarzające się z rosnącą siłą za każdym razem, gdy padłoby kolejne oskarżenie. Pragnąłem zacisznego konfesjonału, w którym nie ma nikogo poza mną. Sam jestem po obu stronach przegrody, udającej, że za parawanem jest ktoś większy niż równie grzeszny jak ja człowiek. Tak zawsze na to patrzyłem, chociaż wstydzę się tego posądzania innych o małość, sam będąc duchowym karłem. Więc już dobrze, niech to będzie proces. Tylko trochę inny, w którym jestem podejrzanym, sędzią i katem. Na to jednak już nie potrzebowałem zgody. To gdzieś we mnie się działo. Stałem po stronie oskarżenia w todze emisariusza organów ścigania. Miażdżyłem podsądnego oczywistymi dowodami. Śledziłem proces z jednoosobowej widowni, brzydząc się zbrodniarzem i jego ohydnymi czynami. Sam dla siebie byłem obrońcą, który wstydząc się podjętej roli, radził klientowi dobrowolne przyznanie się do wszelkiej winy. Występowałem jako jedyny naoczny świadkiem, pogrążający oskarżonego druzgocącymi zeznaniami, nie szczędząc mu przy tym obelg i złorzeczeń. Z tych wbijających w glebę rozważań wyrwał mnie zaskakujący komunikat: brak świadków. Wszyscy, którzy mogli cokolwiek powiedzieć o mojej zbrodniczej przeszłości nie żyją: Zyta, Estera, Maria i Magdalena i wreszcie Carbon zwany ostatnio Sinym. Gdybym był „zawodowym” zbrodniarzem, który to wszystko misternie zaplanował i zrealizował z premedytacją, to zapewne bym się cieszył, że za jednym zamachem udało się pozbyć wszystkich żyjących świadków. Nie byłem nim, chociaż nie czułem się przez ten fakt lepszy. Wciąż nie rozumiałem, dlaczego to się dzieje. Bieg ostatnich wydarzeń coś radykalnie zmienił. Tu na tej smutnej ziemi byłem jedynym dysponentem własnej tajemnicy. Znowu wszystko zależało wyłącznie ode mnie.


ODRĘBNA KAT-EGORIA VI. Jaśniejsza strona mroku (Brudnopis 3)
Spotkanie z Ireną, nie mogło być dziełem przypadku. Bezpośrednio przed tym wydarzeniem przełamałem w sobie strach przed śmiercią. Nie umiem precyzyjnie określić na jakim byłem etapie pogrążania się w ciemnościach. Obserwowanie samego siebie, połykanego przez niebyt, to trudne przedsięwzięcie, realizowane pod presją wzmagającego się lęku i przy rosnącym poczuciu beznadziejności położenia. Gdyby mroczność całkiem mnie już wówczas pochłonęła, zapewne nie zostałbym nawet dostrzeżony przez kroczącą jasnymi drogami Irenę. Musiało coś wystawać z wciągającej mnie czarnej dziury, skoro jeszcze zdołałem poczuć na sobie jej dotyk. Obok mojej ławki przeszła przed nią niezliczona liczba przechodniów. Z obojętnością mijali zapatrzonego w pustkę człowieka, gotowego na wszystko. Tylko ona jedna się zatrzymała. Podeszła i z nieśmiało wyrażonym przekonaniem stwierdziła, że musi mi coś powiedzieć. Zacytowała słowa, które usłyszała przed wieloma laty. To było właściwie tylko jedno zdanie: „Wszyscy mężczyźni noszący brodę, to dobrzy ludzie”. Wciąż posiadałem obfitszy niż zwykle zarost, gwarantujący mi anonimowość podczas niedawnej ucieczki z miasta. Wyszarpała mnie z nieobecności, w której tkwiłem i ruszyła dalej. Poczułem bezwarunkową potrzebę zatrzymania jej przy sobie dłużej. Spróbowałem zawrócić ją zaczepnym pytaniem: czy ten, który to powiedział był brodaczem? Nie wiem skąd znalazłem w sobie taką przewrotną myśl, sugerująca, że nie chodziło o żadną wskazówkę, pomocną w jej przyszłych kontaktach z przeciwną płcią. Ktoś przecież mógł to powiedzieć wyłącznie, żeby w zabawnej konwencji zwrócić na siebie uwagę. Zatrzymała się i po chwili zastanowienia odparła, iż zupełnie nie pamiętała tamtej osoby. Rozmówczyni wyglądała na dość zaawansowaną wiekowo kobietę a relacjonowane zdarzenie miało miejsce w jej młodości. Udzieliwszy odpowiedzi, ponownie poczęła oddalać się we wcześniej obranym kierunku. Desperacko rzuciłem drugie pytanie, udając zaciekawionego, czy ta wskazówka się w jej życiu sprawdziła? Stanęła i spojrzała na mnie dobrotliwie. Oboje już wiedzieliśmy, że nie chodzi o uprzejmą spacerową konwersację. Potrzebowałem jej obecności, a ona była gotowa poświęcić mi swój czas. Usiadła obok i długo rozmawialiśmy. Bardzo dużo opowiadała o swoim dzieciństwie i rodzinie. Okazało się, że przeżyła grubo ponad osiemdziesiąt lat. Wychowała się w rejonie Europy, przez który na przemian tam i z powrotem przeszli żołnierze wrogich tubylcom i sobie nawzajem armii. Jedni walczący po sowieckiej a drudzy po faszystowskiej stronie. Miejsce na mapie i na stronie dziejów narodów stawiał przed żyjącymi tam i wówczas ludźmi wiele demaskatorskich wyzwań. Jej matka potrafiła z równą szczerością zaprosić na posiłek niemieckich szeregowców i ukrywać na stryszku żydowskich uciekinierów. Zrozumiałem, że w tym otwarciu na ludzi nie było krzty osądu. Jeśli nawet zastanawiała się nad losem postawionych na jej drodze osób, to nie wydawała na nich wyroków. Pochylała się nad kondycją poszczególnego człowieka, zaplątanego przez Boga, przeznaczenie czy własny wybór w osnowy i wątki dramatycznie aktualnych zdarzeń. W sytuacjach, które wymagały pomocy, udzielała im jej najlepiej, jak potrafiła. Zrozumiałem, że Irena została ulepiona, ale później również z pełnym przekonaniem ukształtowała siebie samą na obraz i podobieństwo kobiety, która ją urodziła i wychowała własnym, przykładnym życiem. Pozazdrościłem im obu tej umiejętności czytania bliźnich. Wiedziałem, że nie było to skutkiem prostego dziedziczenia ani wyłącznie emocjonalnych czy intelektualnych przemyśleń i wyborów. Coś, co było ich wewnętrzną siłą, wyrastało poza nie i realnie je chroniło. Wśród rodzinnych opowieści, które usłyszałem tego dnia, każdą można równie dobrze wytłumaczyć splotem przypadkowych koincydencji. Jedną z nich było niedoszłe zesłanie. Syn mieszkającej obok Ukrainki zbratał się z NKWD, której wydawał polskie rodziny. Wywożono je później pod osłoną nocy na śmiertelnie mroźne bezkresy Syberii. Matka donosiciela nie mogła obronić sąsiadki, której szczodrością została nie raz obdarzona. Przyszła do jej domu tuż przed sądną nocą i ostrzegła, żeby spakowała najważniejsze rzeczy i ciepło ubrała dzieci. Matka Ireny tak uczyniła, ale sama się nie ubrała. Przez cała noc klęcząc prosiła o ochronę, gdy kończyła się jedna modlitwa, zaczynała drugą i tak bez przerwy. Wreszcie za oknem podniósł się wielki zgiełk. Wojskowe ciężarówki jeździły jak opętane, ale oprawcy się u nich się nie pojawiali. Nikt wrzeszcząc nie łomotał do ich drzwi, nie kazał im w ciągu kilku minut opuścić miejsce zamieszkania. Wreszcie ojciec wyszedł sprawdzić dyskretnie, co się właściwie dzieje. Okazało się, że tej nocy akurat to sowieci w popłochu uciekali z zagrabionego wcześniej terytorium. Nadszedł czas realizacji planu Barbarossa. To był dzień, w którym Hitler zaatakował Stalina. Kiedy zdarzają się takie przełomowe dla historii Świata chwile, zawsze można w nie dowolnie powplatać losy pojedynczych ludzi, rodzin, całych miejscowości czy regionów. Utworzyć na ich przykładach zarówno racjonalne jak i niedorzeczne związki przyczynowo skutkowe. Z przekonaniem uzasadniać je przypadkową koincydencją, ślepym trafem lub wstawiennictwem sił wyższych. Dopóki nie określimy się wyraźnie po jednej lub drugiej stronie interpretacji zdarzeń, zawsze będziemy błądzić, odbijając się od jednej do drugiej ściany, pomiędzy percepcją i złudzeniem. Każda z przyjętych metod obserwacji implikuje specyficznie ukierunkowany sposób pojmowania otaczającej nas rzeczywistości. Wybór nie zawsze uchroni nas jednak od możliwego zwątpienia. Zrozumiałem, że dla Ireny przykład jej matki był w jej życiu silnym drogowskazem, który pozwalał jej nie zadrżeć nawet w obliczu zagrożenia utraty życia. Siedząca obok mnie kobieta okazała się w swojej bogobojności bardzo nietypowa. Była przedstawicielką jednej z dominujących religii monoteistycznych, ale nie usiłowała mi nawet przez moment czegokolwiek z własnych pryncypiów narzucić. Wprawdzie proponowała błogosławieństwa, ale gdy tylko wyczuła mój sceptycyzm, natychmiast delikatnie się wycofała. Poczułem wówczas jak w skrytości przejęła je w moim imieniu, za mnie i wyłącznie do mojej duszy zaadresowane. Nie opowiedziałem jej dramatycznej historii, z którą się beznadziejnie mocowałem. Nie miałem odwagi. Czułem się wobec niej nieziemsko skarlały. Czy wyjątkowa wrażliwość otworzyła przed jej sercem przeżywane przeze mnie piekło? Jestem przekonany, że poczuła złowrogą bliskość nicości, która mnie wciągała. Spędziliśmy wspólnie dużo czasu, ale wreszcie trzeba było się pożegnać. Na koniec zapytałam, czy mogę ją uściskać, a ona zgodziła się bez wahania. Była dużo ode mnie mniejsza, skurczona i przygnieciona ciężarem przeżytych lat, ale w tamtej chwili jeszcze bardziej poczułem jej wielkość. Kiedy już rozluźniliśmy nasz braterski uścisk, zrobiła coś niezwykłego. Wzniosła twarz ku górze i patrząc w nieskończoność przestrzeni nad głową, dziękowała swojemu Bogu, że postawił na jej drodze anioła. Nie uległem pokusie autoironii ani prześmiewczemu wzruszaniu ramion. Nie zrozumiałem przecież dosłownie tego, co usłyszałem. Odebrałem tę deklarowaną wdzięczność we właściwej perspektywie. Poczułem jak zaklina we mnie tę mizerne niedobitki „świętości”, której obecność kiedyś czułem, chociaż może nazywałem ją innymi słowami. Tego dnia, po tych właśnie słowach znanej jedynie z imienia kobiety, ruszyłem ku światłu i szedłem tak długo, aż poznałem Teklę.

ODRĘBNA KAT-EGORIA VI. Jaśniejsza strona mroku (Brudnopis 4)

Nocą przychodzą żywe obrazy widziane innymi oczami. Zawsze są klarowne i pełne szczegółów, choć sprytnie omijają narząd wzroku, sfatygowany służbą pełnioną za dnia. Kiedy nadchodzi poranek i światło przedzierając się przez skórę powiek drażni nas, wciąż jeszcze nierozbudzonych, senne wizje zaczynają się rozrzedzać i rozpraszać. Gubimy detale, wątki, treść i sens. Wzrok odzyskuje wyłączne panowanie nad naszym pojmowaniem rzeczywistości, dyktuje umysłowi jedyną akceptowalną interpretację otaczającego nas świata. Zdarzają się jednak sny tak mocne, że zostają w nas na zawsze. Zastanawiamy się wówczas nad ich znaczeniem, przykładając je do bieżącego życia, niczym spersonalizowaną przepowiednię. Dokładnie tego doświadczyłem nocą po pamiętnym spotkaniu z Ireną. Zapamiętałem cały przebieg sennych wizji, wszystkie kluczowe fragmenty i najdrobniejsze szczegóły. Widziałem również siebie, ale oczami neutralnego obserwatora, spoglądającego na wszystko gdzieś, spoza szerokiego kadru. Byłem częścią amatorskiego zespołu teatralnego wystawiającego przedstawienie, o którym mówiliśmy „Ostatnia wieczerza – after party”. Inscenizowany dramat bynajmniej nie był w żadnym razie prześmiewczy. Sztuka miała dwie, równolegle prowadzone ścieżki czasowe. Opowiadała o aktorach wcielających się w ewangeliczne postaci. Ja przeżywałem to wydarzenie w jeszcze bardziej zagmatwany sposób. Widziałem bowiem dodatkową linię osi czasu, tą w której rozgrywał się sam sen. Śledziłem zatem historię z perspektywy kogoś śniącego, że jest scenicznym artystą, interpretującym postać pewnego aktora, przygotowującego się z przyjaciółmi do wystawienia dramatu, w którym przypadła mu rola Judasza. Trzon zespołu stanowiło trzynastu mężczyzn o mocnych rysach, z obfitym zarostem. Wszyscy odtwórcy tytułowej sceny byli (właściwie byliśmy) do siebie wręcz bliźniaczo podobni. Każda postać sztuki prowokowała zupełnie inne wyzwania i zarazem szanse wykazania się kreacyjnym kunsztem. Nie można było obsadzić poszczególnych ról za zgodną aprobatą wszystkich zainteresowanych, więc o ich przydziale zdecydowało losowanie. Na wąskiej karteczce, którą wyciągnąłem, było sześć pokracznie skreślonych przez reżysera liter: „JUDASZ”. Jako pechowiec natychmiast stałem się obiektem scenicznych drwin: „trzynasty zawodnik”, „farciarz z sakiewką”, „chłopak z postronkiem” i ten najbardziej skojarzeniowo wyrafinowany – „srebrzysty dusigrosz”. Do najwęższego grona głównych wykonawców dołączyła jeszcze kobieta, odgrywająca rolę Jana, wołaliśmy na nią Janeczka. Nie było w tym żadnych podtekstów. W zespole nie było bowiem żadnej osoby płci męskiej o adekwatnej fizjonomii. Przez chwilę się zawahałem, rachując liczbę brodatych aktorów, ale to jednak nie był błąd. W galerii scenicznych figur był również uwzględniony dwunasty „samozwańczy” apostoł, nazywany przez nas przewrotnie Pawłem z tarasu. Mowa o Saulu z Tarsu przemienionym na Paula (w polskim tłumaczeniu Szaweł i Paweł), po jego słynnym spotkaniu zmartwychwstałego Jezusa, na długo po śmierci Judasza. Powierzona mu rola była niewielka, ale dająca wiele do myślenia. Krążył gdzieś za murami wieczernika niczym sęp, czekając na nieunikniony los trefnego apostoła, którego upadek otworzy mu drzwi do historii. Dramaturgia całego przedstawienie skupia się wokół kreacji Judasza. To było wyzwanie najwyższych lotów, chociaż na początku wydawało się, że wszyscy ciągnący karteczki woleliby wylosowania akurat tej roli uniknąć. Pomimo poważnego tematu i istotnych filozoficznych pytań, tekst nie był sztywny ani napompowany sztuczną, a tym bardziej powierzchowną nabożnością. W treść wpleciono nawet zabawne dialogi, odgrywane pomiędzy aktorami podczas prób. Nie chodziło jednak o przenicowanie dramatu w format komedii. Uzasadniałem to raczej inteligentną próbą wciągnięcia w krąg poważnych dyskusji również tych widzów, którzy sycą się wyłącznie zabawą. Stąd humorystyczne zabarwienie pojawiało się jako preludium do głębszej dysputy. Tak jak przy próbach do sceny samobójstwa głównego bohatera. W tekście zapisano okrzyk: „Judasz… wieszaj się wreszcie, bo Paweł marznie na tarasie!”. Ten cytat można oczywiście sprowadzić do poziomu żartu (dla jednych wyjątkowo wyrafinowanego, a dla innych niskich lotów). On zapoczątkowuje jednak wymianę zdań między aktorami rozważającymi dylemat. Dlaczego Judasz musiał umrzeć, podczas gdy Szaweł, przetrwał i dostąpił chwały? Niezwykle przejmująca jest scena rozmowy „Judasza” z „Pawłem”, który ma dłonie splamione czerwoną farbą, imitującą krew zamordowanych wyznawców Jezusa. Między słowami ich dialogu ukrywa się pytanie: Z jakiego powodu ten, który wydał w ręce oprawców jednego człowieka, ponosi aż tak wielką karę? Tymczasem Paweł, który własnoręcznie bestialsko zamęczył i zamordował z nienawiścią w sercu tylu zwolenników Syna Bożego, jest gloryfikowany i niejako symbolicznie „zajmuje” zwolnione przez wykluczonego sprzedawczyka, miejsce wśród zacnego grona apostołów prawdy objawionej. Dla aktora odtwarzającego główną rolę, tragedia jego postaci jest tym bardziej niezrozumiała, że Mesjasz i tak miał zginąć. Było to zapisane w boskich planach. Judasz był niemal wyłącznie narzędziem, niezbędnym do wypełnienia proroctwa. W dalszej dyskusji pojawia się biblijny wątek historii Jakuba, który podstępnie wyłudza chwalebniejszy los pierworodnego brata Ezawa. Rozmówcy zaczynają się zastanawiać, czy Judasz dobrze uczynił podejmując się spełnienia boskiej woli. Może bardziej „opłacalne” byłoby się jej przeciwstawić, czy wręcz (jak Jakub) siłować się z Bogiem. Świat i miejsce w Pismach zdobywają szturmem ludzie, którzy sami sobie torują drogę do szczęścia. Wyrywają niesprzyjające im karty w księgach przeznaczenia, a w ich miejsce wklejają własne, na których otwiera się przed nimi świetlana przyszłość.

Sztuka została rozpisana na trzy segmenty. Pierwszy to losowanie ról apostołów i próby wybranych scen dramatu. Kolejny akt wypełniają rozmowy aktorów siedzących już we współczesnych ubraniach za kulisami ale przy tym samym długim stole. Tylko Judasz szykujący się do kulminacyjnej sceny, jest wciąż jeszcze w swoim kostiumie. Tworzy to dodatkowy efekt podkreślający jego wykluczenie z tego doborowego towarzystwa. Klamrę kończącą przedstawienie stanowi bardzo dziwny monolog Judasza, odbywający się na granicy jego życia i śmierci. Ta część przestawienia zaczyna się niezwykle sugestywną sceną. Judasz przywołuje wspomnienie, w którym pije wino w towarzystwie dwóch bezdomnych włóczęgów. Opisują mu oni przebieg egzekucji, ukrzyżowania Jezusa. Dla zilustrowania drastycznej relacji układają na jego dłoniach dwa stosiki srebrników, sterczących niczym końcówka wbitych w ciało Mesjasza ćwieków. W zagłębienie bruzd, wlewają czerwone wino tworzące wokół srebrnych atrap gwoździ kałuże „krwi”. Jeden z żebraków wspomina, jak został wcześniej obdarowany rozmnożonym chlebem. Gdy dowiaduje się, co zrobił częstujący ich winem kompan, zaczyna go gnębić i przeklinać. Nic nie zrozumiał z nauk nowej wiary. Był zły, ponieważ uzmysłowił sobie, że więcej już nie będzie cudów. Dosłownie to koniec darmowego chleba. Judasz porzuca ich towarzystwo i załamany podejmuje decyzję o samobójczej śmierci. Wyobraża sobie swój szybki koniec, ale rozstanie z życiem okazuje się długim procesem bolesnego konania, podobnym do śmierci ukrzyżowanego. Kiedy pętla powoli zaczyna się zaciskać na jego szyi w głowie samobójcy rodzą się zagadkowe wizje. Nie sposób wyobrazić sobie człowieka wypowiadającego teksty z pętla na szyi. Znacząca część monologu jest odtwarzana z głośnika, imitującego aktualnie rodzące się w jego głowie myśli. Scena jest bardzo drastyczna. Judasz w ostatnich chwilach życia przechodzi przez różne stany świadomości. Tracąc wszelką nadzieję, umierający umysł wisielca rozpaczliwie poszukuje wyjaśnień, uzasadniających jego tragiczny los. Niektóre retrospektywne wizualizacje są odwróconym odbiciem zachowań Jezusa. Bohater ostatniego aktu wspomina własną modlitwę o uczestnictwo w boskim dziele i jego spełnienie, kiedy w Ogrójcu Mesjasz wypowiada słynne słowa o kielichu przeznaczenia. Judasz ma niezachwiane poczucie wypełniania ważnego zadania w wielkim Boskim planie. W scenie pojmania wręcz słyszy w głowie znajomy głos, zachęcający do uściskania się na powitanie. Po czym docierają do niego inne słowa, potwierdzające wykonaniem powierzonej mu misji. Następuje seria paranoicznych skojarzeń. Zaczyna porównywać się z ukrzyżowanym. Obaj zostali haniebnie wywyższeni, cierniowa korona Mesjasza i świetlisty krąg świętości nad jego głową zostają zestawione z pętlą na szyi wisielca. Zaskakuje podobieństwo kształtów i niewielka zmiana położenia w stosunku do głowy Jezusa i karku Judasza. Ostatnią myślą wyrażoną przez konającego jest wiara we własne zmartwychwstanie.

Można odnieść wrażenie, że sympatia autora dramatu i widowni zdaje się przechylać na stronę wrażliwego bohatera, który nie potrafił żyć ze świadomością tego, do czego niezamierzenie przyłożył rękę. Jednak w ostatecznym rachunku jego życie okazuje się bezproduktywne. Pusta tkliwość wisielca jest dodatkowo pogrążona samym aktem jego rejterady. Samobójstwo od niczego go nie uwalnia, nie przynosi też nikomu żadnych dobrych owoców. Jest kolejnym ślepym wyborem, poddaniem się kultowi bierności, bezrefleksyjną zgodą na to, co niesie przeznaczenie. Kiedy na koniec pada wreszcie, wypowiedziane nie wiadomo przez kogo (a może „KOGO”), brzmiące donośnie w eterze zdanie: „Zacznij żyć człowieku”, ich domniemanym adresatem nie jest raczej wiszący (już bez ducha) Judasz, ale cała widownia. My wszyscy…

ODRĘBNA KAT-EGORIA VI. Jaśniejsza strona mroku (Brudnopis 5)

Intensywność snu, który nawiedził mnie poprzedniej nocy, spowodowała, że długo po przebudzeniu nie mogłem siebie odnaleźć. Stało się tak poniekąd ze względu na dwuwarstwowość ról, które we mnie wtłoczyły nocne wizje. Pierwszym odruchem po otwarciu oczu było sprawdzenie, czy aby szorstki powróz przypadkiem nadal nie zgniata śmiertelnym uściskiem mojej szyi. Później obmacywałem również piżamę, sprawdzając, czy nie okrywa mnie odzienie z teatralnej garderoby. Przeżycie było tak intensywne, że nie mogłem się od niego uwolnić. Tak wiele się jednak wkrótce zadziało, że nie zdołałem poświecić wystarczająco dużo czasu na jego chłodną analizę. Potraktowałem jednak bardzo poważnie wielce sugestywne wezwanie do aktywności i utopiłem w niej moje wcześniejsze, aktualne i późniejsze rozterki. Dom Tekli okazał się zbawiennym miejscem dla mojej zdegradowanej duszy. Chodziłem tam coraz częściej, zdarzało się nawet, że spędzałem kilka kolejnych dni łącznie z noclegami. Dla wielu mieszkańców okazałem się na tyle istotny, że dyrekcja zaproponowała mi stałe korzystanie z miejsca w pokoju gościnnym, żebym nie musiał nocami wracać pieszo ciemnymi ulicami na drugi koniec miasta. Wsiąknąłem w klimat snujących się pustymi korytarzami warstw powietrza, przesączonego mdłymi oparami rozkładającego się mocznika i płynów dezynfekujących. Uzależniłem się od jego zapachu jak od najszlachetniejszej z dostępnych legalnie używek. Lubiłem spędzać tam wieczory i noce dużo wcześniej zanim zacząłem dzielić je z Lukrecją. Od dnia naszego pierwszego zbliżenia potrzeba ta zyskała jedynie kolejny argument. W tym wielkim domu czuliśmy się trochę jak zmordowane przydługim dniem zabaw z pociechami młode małżeństwo, które po ukołysaniu dzieci do snu, na przekór zmęczeniu wyszarpuje nocą chwile intymności, zarezerwowane już tylko dla siebie. Kiedy już musiałem zasypiać we własnym mieszkaniu tęskniłem równo mocno za tym domem i tą kobietą, która była odkryciem czasu odrodzonej nadziei. Za dwoma, sklejonymi nierozerwalnie, ostatnimi pozostałymi we mnie potrzebami dalszego trwania. Uczucie do przełożonej pielęgniarek nie wystrzeliło nagle, nie było efektem powalającego zauroczenia. Od samego początku kryło się nieśmiało w zakątkach serca, rosło bardzo wolno, niemal niezauważalnie. Nabierało subtelnej esencjonalności niczym barwa wody w szklance odstawionego do ostygnięcia wrzątku, gdzie przez przypadek zawieruszył się zasuszony liść zielonej herbaty. Kiedy nasz związek nabrał intensywności, zapragnąłem żeby trwał już zawsze, chociaż nigdy bym siebie nie podejrzewał o taką deklarację, wobec żadnej wcześniej poznanej kobiety. W naszej relacji nie dominowała seksualność. To było dla mnie niewiarygodne i odkrywcze doświadczenie. Wcześniej wszelkie moje bliższe spotkania z dziewczynami niemal całkowicie się do tej sfery ograniczały. Teraz oboje poruszaliśmy się w kompletnie alternatywnym wymiarze świata uczuć. Szybko przywarliśmy do siebie tak mocno, że sama jej nieobecność sprawiała mi wręcz ból. Pochodziliśmy społecznie i zawodowo ze skrajnie innych światów. Bycie razem stało się dla nas szczodrą lekcją odkrywania inności, która poszerza horyzonty wystarczająco otwartych umysłów. Absolutna zgodność charakterów i poglądów, stanowiąca zwykle złudne marzenie osób samotnych, pragnących stworzenia związku, okazałaby się nudna wobec bogactwa doznań wysiąkających z naszego wzajemnego przenikania przez siebie. Moja partnerka wspomniała raz, że każdego na świecie człowieka da się pokochać. Zwarliśmy rodzaj umowy (nigdy nie wypowiedzianej głośno) by jej tezę sprawdzić właśnie między nami. Nie starczy jednego życia, żeby poznać samego siebie, a co dopiero drugiego człowieka. Szkoda czasu na wzajemne podglądanie siebie przed połączeniem się dwóch dusz. Tym bardziej, że w tym wczesnym obwąchiwaniu się jest nadmiar teatralności i zakłamania. Nieuchronne bliższe poznanie prędzej czy później skruszy wszelkie misternie i mozolnie budowane kamuflaże. Trzeba jednak przyznać, że nie byliśmy sobie całkowicie obcy. Połączyła nas podobna intensywność relacji z mieszkańcami domu Tekli. Poza szansą odkupienia, w pewien sposób odnalazłem tam swój wielopokoleniowy, rodzinny dom. Ona była jego immanentną częścią na długo zanim się w nim pojawiłem. Wszystko było prawdziwe i wzrastało gdzieś z trzewi, dlatego jej nagła śmierć wyszarpała mi serce z piersi razem z płucami i resztą wnętrzności. Momentami wyrzucałem sobie, że ten ból to rodzaj skarcenia za chwile szczęścia, bo pozwoliłem dopuścić do siebie niezasłużoną nagrodę za wolontariat, który miał być wyrzeczeniem się własnych pragnień. Rezygnacją z wszelkich potrzeb. Oddania reszty dni innym. Rana była tym bardziej dotkliwa, że razem z tragicznym wypadkiem Lukrecji zgasła seniorka mojego zmyślonego rodu. Po nieomal równoczesnej stracie obu najbliższych mi kobiet zostałem znowu zupełnie sam. Upłynęła dekada mojej wolontariackiej służby. Przez minione lata wykruszyli się również pierwsi krewni, zaadoptowani przeze mnie zaraz po babci Tekli, pensjonariusze domu pomocy społecznej jej imienia. Z nowo przybyłymi na ich miejsca już nie potrafiłem nawiązać tak silnych relacji. Na szczęście pojawili się nowi wolontariusze i zrozumiałem, że powinienem już odejść. Zostałem zatem zmuszony, żeby zacząć nowy rozdział życia.

ODRĘBNA KAT-EGORIA VI. Jaśniejsza strona mroku (Brudnopis 6)

Pożegnałem się z dyrekcją Domu Pomocy Społecznej. Przykładnie posprzątałem umiłowany pokój gościnny. Na koniec odbyłem jeszcze jeden spacer korytarzami śpiącej świątyni pod wezwaniem szeleszczących oddechów i tchnień ostatnich. Wróciło do mnie tyleż bolesnych co cudownych wspomnień, wdeptanych w każdy metr okrytego półmrokiem linoleum. Gruba, zawsze starannie wypucowana wykładzina, pamiętająca jeszcze siermiężne czasy socjalizmu, była nie do zdarcia. Spoglądałem na jej przydługi prostokąt prowadzący do tylnego wyjścia, za którym niegdyś mieściła się lokalna kostnica. Był jak pas startowy, na którym tak wiele osób prężyło wątłe skrzydła przed swoim ostatnim lotem. Doszedłem do drzwi, z których nie usunięto jeszcze tabliczki z imieniem Lukrecji. Nie zamierzałem ich otwierać, nie śmiałem nawet chwycić za klamkę. Nad tym pokojem i nad całym domem (niegdyś Tekli) zapadła cisza. Odszedłem z głową zanurzoną w chmurze przemilczanych myśli. Jakieś siły ponownie przywlekły mnie na ten sam plac zabaw przed budynkiem mojej wspólnoty mieszkańców. Zastanawiałem się czy nie skryła się za tym odruchem osobliwa tradycja. Coś zostało zaklęte w tym szczególnym miejscu na ziemi. Miałem wrażenie, że właśnie tam przecinają się większe i mniejsze kręgi czasu. Przynajmniej w tym moim smutnym, karłowatym wszechświecie. Gdzieś głęboko we mnie utkwiło powiązane z tym miejscem wielkie odrodzenie. Tu również rozkwitła nadzieja na przebudzenie. Kiedyś w nią uwierzyłem. Czy przyniosła oczekiwany rezultat? Przyszedł wreszcie czas żeby zadać sobie kilka trudnych pytań. Pomyślałem, że znowu tutaj sobie kilka dni posiedzę. Poszukam wyciszenia i odzyskam siły, żeby pewnego dnia wstać i iść dalej w nie znanym mi jeszcze kierunku. Wreszcie zacząłem myśleć na chłodno bez presji ze strony zniekształcających ocenę emocji. Rozmyślałem nad swoim dziwnym losem. Chciałem bardzo uwierzyć, że moje życie nie jest przypadkowe. Czyny, które mnie kiedyś stawiały po ciemnej stronie, stały się dla mnie wstrętne. Dokonałem wyboru, który stworzył szansę, by dawne przewinienia zrównoważyć latami pracy na rzecz potrzebujących. Zastanawiałem się tylko, czy dość wystarczająco odkupiłem zło, które ze mnie niegdyś wyszło? Czy bilans się wyzerował? Czy śmierć Tekli stała się cezurą czasu tożsamą z zamknięciem salda rachunków moich rozliczeń z sumieniem? Jeśli tak, to co ten obecny stan dla mnie oznacza?

Pozostawałem wśród huśtawek i piaskownic tak długo aż wyganiał mnie deszcz lub chłód. W trakcie roku szkolnego, w dni powszednie, w godzinach przedpołudniowych robiło się tu nieco ciszej. W ciepłe wieczory zdarzało mi się przedrzemać cała noc. O brzasku budzili mnie sąsiedzi idący do pracy, a później inni, odprowadzający swoje dzieci lub wnuki do szkoły. Coś jednak przeoczyłem. Radykalnie zmienił się mój status. Z anonimowego współlokatora stałem się rozpoznawalnym sąsiadem. Stało się to za sprawą lokalnych mediów. Przed kilkoma laty powstał reportaż o zmianach w Domu Pomocy Społecznej, pojawiały się wywiady z personelem i mieszkańcami. W wielu z nich byłem twarzą tych zmian. Od czasu tamtych dziennikarskich rewelacji mieszkańcy mojego domu zaczęli w stosunku do mnie zachowywać się inaczej. Nie zwróciło to mojej uwagi od razu, ponieważ bywałem u siebie stosunkowo rzadko. W pełni rozumiałem, co się stało, dopiero teraz. Kilka dni spędzonych na placu zabaw uzmysłowił mi to nad wyraz dobitnie. Nagle stałem się popularny. Uśmiechali się do mnie wszyscy lokatorzy, chylili przede mną czoła. Przypadkiem podsłuchałem jak rodzice stawiali mnie za wzór swoim dzieciom. Dwie sąsiadki połączone potrzebą spędzania wielu godzin w kościele szeptały coś między sobą o świętym człowieku, spoglądając na zajmowaną przeze mnie ławkę. Później stało się coś jeszcze dziwniejszego. Od pewnego momentu nikt inny na niej nie siadał. Widziałem to wyglądając z okna. Siedzisko pozostawało puste, nawet gdy była ku temu potrzeba. Ludzie czekali cierpliwie, aż zwolnią się inne miejsca i dopiero wówczas je zajmowali. Kiedy ta świadomość do mnie dotarła i zaczynała krępować, zrezygnowałem z miejsca na „uświęconej” ławeczce. Serwowałem sobie rozwlekłe spacery po mieście. Czasem wędrowałem tak długo, że nie miałem sił wracać pieszo. Musiałem się wspierać miejską komunikacją. Zwróciłem wówczas uwagę, że kontrolerzy nie sprawdzają moich biletów, byłem przez nich totalnie ignorowany. Zapuszczałem się w coraz to odleglejsze dzielnice, gdzie miałem nadzieję spokojnie szukać w sobie drogowskazów i dróg wyprowadzających z zakamarka, w którym utkwiłem. Ku zdumieniu wciąż spotykałem uśmiechających się na mój widok ludzi. Odniosłem wrażenie, że zostałem przeniesiony w jakąś utopijną krainę powszechnej życzliwości. Z czasem jednak zauważyłem, że ci sami ludzie nie odnoszą się równie serdecznie do siebie samych. Wreszcie zagadnąłem jednego z rozpromienionych na mój widok przechodnia. Zadziwił mnie wiedzą na temat mojej aktywności w Domu Tekli. Dowiedziałem się, że żywi wobec mnie wielki respekt i szacunek. Podziwia mnie za poświęcenie okazywane samotnym emerytom. Stawia mnie wysoko w hierarchii ważnych w jego życiu ludzi. Wszyscy widzą i wiedzą co jest dobrem, nieliczni potrafią tym żyć i tą prawdę emanować, w każdym swoim oddechu. Zaniemówiłem z wrażenia, gdy z jego ust padło sakramentalne sformułowanie SANTO SUBITO.  

Tymczasem…