Przychodnia w oczach przechodnia
Panujący w poczekalni półmrok sprzyjał szczerym zwierzeniom, chociaż zgromadzeni tam pacjenci mieli świadomość, że to nie dla tego powodu włączona była jedynie co trzecia żarówka.
Lekarz, który siedział za drzwiami gabinetu tak wnikliwie przepytywał tam swoich wiernych pacjentów, że zwykle przekraczał swój czas pracy o co najmniej dwie godziny. W związku z tym faktem nieraz słyszał kąśliwe uwagi administracji, że poradnia otrzymuje z tego tytułu wyższe rachunki za prąd. Panie doktorze, Pan prowokuje całonocne iluminacje w całej przychodni Dlaczego innym wystarczą wyznaczone godziny pracy?
On sam pozostał niewzruszony, siła swoich pacjentów, którzy dla wizyty u tego właśnie lekarza gotowi byli pokonać wiele kilometrów mimo obecnych poradni w ich rodzimych miasteczkach. Władze administracyjne przestały walczyć szukając innych dróg zmniejszenia kosztów utrzymania placówki
Dwaj, niemal przytuleni do siebie, starsi panowie szeptali sobie do uszu próbując siłą głosu chronić swoje tajemnice. Gdyby słowa mieszały się z innymi szepczącymi lub ginęły, choćby w cichym gwarze otoczenia, sprawy poruszane przez rozmawiających pozostałyby jedynie w kręgu ich świadomości. Tu jednak, nastrój wyciszenia, przygniatał tak wymownie, że szepty pojedynczego śmiałka, odważającego się przerwać wszechwładną ciszę, brylowały niczym teatralny szept.
Starszy mężczyzna, niegdyś brunet, relacjonował warunki swojej niedawnej, przymusowej hospitalizacji. Wstawili mnie do ośmioosobowej sali, z której w przeciągu dziesięciu dni mojego pobytu wywieziono do kostnicy połowę pacjentów. Leżący obok chory gadał nieprzer-wanie jak najęty. Nie można było ani zasnąć ani skupić się wokół jakiejkolwiek własnej myśli. Kiedy poskarżyłem się lekarzowi dyżurnemu usłyszałem, że „mój sąsiad ma język, żeby mówić, a ja mam uszy, żeby słuchać”. Cwaniaczek, czemu nie zabierze go sobie na dyżurkę. On też ma uszy. Kiedyś jak zasnął w trakcie własnego dyżuru to jakiś pacjent wezwał pogotowie do szpitala. Po operacji nie mógł znieść bólu. Dzwonił na siostrę dyżurną tak długo, że przyszła i wyłączyła mu sygnalizator. Uparcie twierdziła, że dostał już cała możliwą do przyjęcia dobową dawkę i pacjent musi wytrzymać. Na szczęście miał komórkę. Później oddziałowa tłumaczyła się, że lekarz zabronił się budzić, bo rano miał kolejny dyżur w prywatnej poradni. Jaki wstyd, ale lekarzy mało i dyrekcja nie wybrzydza. Wszyscy zdolniejsi uciekli na lepiej płatne posady na zachodzie. On też próbował, ale okazało się, że nie należy do tych eksportowych i teraz się wścieka, że musi leczyć tu za grosze. Po dziesięciu dniach w szpitalu stwierdziłem, że większe szanse mam we własnym domu i uciekłem stamtąd na własne życzenie, inaczej by mnie chyba wykończyli.
Zasłuchany towarzysz referenta niedoli, przygarbiony jegomość o mocno wystraszonej twarzy, dobrotliwie potakując, kiwał głową, przyjaźnie adorując ego dyskutanta. Zdawał się chłonąć każde słowo i na każdą skargę reagować najbardziej współczująco jak tylko jest w stanie inny człowiek. Ośmielony przychylnością sąsiada szpakowaty pacjent wpadł w rytm utyskiwań jak samolot w korkociąg.
Starsi schorowani pacjenci rzadko mają siłę, żeby walczyć o swoje prawa, skłóceni są z rodziną, która nawet nie jest świadoma ich potrzeb. Oni to wiedzą, wszędzie mają szpiegów, robią raporty, a w centrali sporządza się statystyczne podsumowania. Na ich podstawie wiadomo, którą grupę chorych można wystawić do wiatru bez straty wizerunkowej. Za rok mam termin wymiany rozrusznika, ale nie wiem, czy dostanę,… na takich jak ja teraz się oszczędza.
Dobrotliwy sąsiad zaniepokoił się eskalacją głosu oratora, usiłował więc nieco wyciszyć jego zapędy. Słyszałem, w trakcie pobytu w Holandii, o człowieku zatrudnionym w szpitalu jako pocieszyciel. Chciał zostać pastorem, ale nie znalazł się jednak w tej służbie i zaproponowano mu etat w służbie zdrowia. Spędza w szpitalu cały dzień, czasem zostaje aż do wieczora. Chodzi i obserwuje pacjentów. Zwraca uwagę szczególnie na osoby, których nikt nie odwiedza. Lekarze podpowiadają mu również, które przypadki są najgorzej rokujące i zwłaszcza tym osobom poświęca najwięcej swojego czasu. Czy to nie jest świetny pomysł na nasze problemy personalne. Ileż choćby jeden taki człowiek mógłby zmienić.
Sfrustrowany pacjent nie dawał za wygraną, przytaczając kolejne przypadki, w których otarł się wręcz o oskarżenia, stosowanie w szpitalach cichej eutanazji.
Wreszcie odezwała się Pani z sąsiedniej ławeczki. Proszę posłuchać sąsiada, to bardzo dobry pomysł, trzeba zainteresować nim nasze władze: Ministerstwo Zdrowia albo Narodowy Fundusz … nie raczej to Minister – zapaliła się do pomysłu i jej głos nabrał wyraźnie zaraźliwego ducha optymizmu – można byłoby wprowadzić najpierw pilotażowo w kilku miejscach w kraju i monitorować relacje zatrudnionych i pacjentów. Na podstawie wniosków….
Ja chyba śnię, co Pani ma w głowie? – ostro zaatakował jej ewidentny adwersarz – na jakim świecie Pani żyje? Wróciła Pani z emigracji, czy co?
Prędzej w tym kraju zatrudnią „zniechęcacza” do życia, truciciela pozytywnych myśli, gnębiciela dobrze rokujących, „pogrążacza” pesymistów, „dobijacza” ledwo dychających…
Będzie chodził po salach i podstępnie wyszukiwał swoje ofiary. Wreszcie wytropi kogoś samotnego, sponiewieranego przez miesiące oczekiwań na przyjęcie do specjalisty, tygodnie dręczenia się bezradnym cierpieniem, godziny w poczekalni przed gabinetem, spędzone na użeraniu się z wchodzącymi bokiem znajomymi i przedstawicielami fabryk farmaceutycznych, dręczącego się myślami typu: „gdybym wcześniej zareagował na symptomy to nie byłoby za późno”… Będzie jak sęp krążył w koło jego łóżka, zaczepiał, zagadywał, wciągał w rozmowę Na każdą skargę pacjenta będzie miał standardową konkluzję „mój znajomy miał to samo, no niestety już dawno nie żyje” Z notatnika zapełnionego na kursie zawodowym cytował będzie odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania: „trzeba pogodzić się ze złym losem”… „nie warto walczyć, bo cierpienie będzie dłuższe” … „tam już na Panią pewnie mąż nie może się doczekać”…
W poczekalni zapanowała nagle cisza, nikt nie chciał powiedzieć już ani jednego słowa. W głowach pacjentów wracały obrazy bliskich zmarłych i gehenna jaką przeżywali przed udaniem się na wieczny spoczynek.
mazac