w brudnopisie cd
(brudnopis 6)
Pomimo szczerych intencji, działania Zygfryda nie do końca przebiegły po jego myśli. Sąsiadka wprawdzie urodziła niechciane dziecko, ale natychmiast po porodzie oddała je do adopcji. Wciąż dręczyły ją wojenne koszmary. Straszny, trwająca nieprzerwanie kilka lat sen, z którego nie można się wybudzić. Brutalnie urealniony niewyobrażenie głęboko przeżytą startą wszystkich bliskich. Odczuwana niemal codziennie groźba gwałtownego skrócenia bardzo młodego jeszcze wówczas życia. Wreszcie ten niespodziewany cios, gdy już prawie udawało się budzić z nadzieją na lepszy czas. Ta druzgocąca kulminacja nieszczęść i lęków, pozwoliła jej poznać siebie samą wystarczająco głęboko. Skonfrontowała wszystkie swoje słabości i dostrzegła jak bardzo zbliżyła się do granicy wytrzymałości. Stojąc na krawędzi, zaczęła odczuwać ten dziwny przymus postawienie kolejnego kroku w przepaść. Do tej pory stawała oko w oko wyłącznie w obliczu zakończenia własnej egzystencji. Wobec spodziewanego ciężaru odpowiedzialności za drugą, całkowicie bezradną osobę, zdezerterowała. Jakże łatwo można byłoby dokonać pochopnie jej osądu, kwestionując najbardziej elementarną ludzką wartość, jaką w oczach społeczeństw jest macierzyństwo. Wybór, którego dokonała, był jednak bolesny przede wszystkim dla samej Elzy. Doszła jednak do racjonalnego wniosku, że każdy poza nią, będzie miał większą szansę pokochać tę niewinną niczemu, niepozorną istotę. Miała nadzieję, że rodzice zastępczy zdołają zaoferować jej dziecku pomyślniejszą przyszłość, nie dźwigając ciężaru gwałtu dokonanego na jego matce. Stworzą mu perspektywę lepszą niż była zdolna wytyczyć ona sama, obarczona traumatycznym wspomnieniem przemocowego poczęcia. Pozostała jednak zasadnicza kwestia, dotycząca ustanowienia opieki zastępczej w sposób skutecznie odcinający sierotę od jej całej, złej przeszłości. Rozwiązanie podpowiedział splot kilku dramatycznych wydarzeń. Tego samego dnia, miał miejsce inny poród, w którym nie przeżyła ani rodząca, ani noworodek. Samotna Olga Mróz, mieszkanka pobliskiej wioski odeszła zabierając ze sobą w zaświaty swoje, ledwo co narodzone maleństwo. To z tego powodu wezwany przez Zygfryda na pomoc ginekolog nie zdążył na czas. Pojawiła się szansa na „zamianę” obu niemowląt. Według nowej wersji zdarzeń martwy płód miała urodzić kobieta, która przeżyła, a jej brzemienna rówieśniczka osierociła dziecko, oczekujące błyskawicznej adopcji. Umysł Elzy podszepnął jej myśl, która szła dużo dalej. Jej plan był karkołomny, ale jednocześnie rozwiązywał wszystkie dylematy i spełniał jej najskrytsze marzenie. Zapragnęła bowiem w głębi serca całkowicie nowego życia. Białej karty, którą będzie wypełniała, tak jakby właśnie się urodziła. O ryzykownej zmianie tożsamości i całej tej zawiłej mistyfikacji wiedział również Zygfryd. Mało tego, stał się świadkiem potwierdzającym alternatywny scenariusz. Zapewne bez udziału Pastora byłoby to niemożliwe. Współdzielił on bowiem wielkie brzemię karnej odpowiedzialności, które wziął na siebie Doktor Manfred Haas. Kluczowym argumentem w realizacji ryzykownej roszady dokumentów, był jednak dla lekarza dług wdzięczności lokalnego przedstawiciela władzy, który Manfredowi zawdzięczał życie. Skoro wszystkie okoliczności były sprzyjające, decyzja zapadła i tak właśnie się stało. Bezdzietna para, przejmująca dziecko dowiedziała się o rzekomym zgonie jego rodzicielki podczas trudnego i niezwykle skomplikowanego medycznie porodu. Tuż przed swoją świadomie oczekiwaną śmiercią, wykrwawiona i wyczerpana fizycznym bólem kobieta miała błagać lekarza, by za wszelką cenę uratował jej dziecko i oddał w ręce dobrych ludzi. Według uzgodnionej wspólnie wersji zdarzeń, ojciec noworodka również już nie żył. Stąd też wniknęła tak nagła potrzeba przygarnięcie pozostawionego zupełnie samego na świecie malutkiego człowieka. Przedwcześnie zmarli rodzice sieroty nie posiadali żadnej rodziny. Ten fakt jeszcze długo po wojnie nikogo specjalnie nie dziwił. Tym bardziej tu, na terytorium dawnych Prus Wschodnich, zasiedlonych przez wojennych „rozbitków”. Ludzi, którzy stracili dobytek życia budowany często przez kilka pokoleń. Jednym dach nad głową zniszczyły bomby, innym odebrano ich własne domy i gospodarstwa, gdzieś na kresach starej ojczyzny. Jeśli mieli żyjących krewnych, to jadąc na nieznane ziemie, emigrowali tam najczęściej całymi, wielopokoleniowymi rodzinami. Przełamywali urazy, łagodzili familijne spory i waśnie, bo najważniejszym wymogiem ówczesnej chwili było przetrwanie. Jeśli ktoś pojawiał się sam, to najczęściej znaczyło, że wszystkich bliskich już bezpowrotnie utracił. Dowody osobiste zaczęto wprowadzać w Polsce dopiero w latach 50-tych, nie od razu wszyscy je otrzymali. Wcześniej potwierdzenia identyfikujące obywatela uzyskiwano dzięki oświadczeniu świadków. Czyniono tak ze względu na występujący czasami całkowity brak jakichkolwiek dokumentów, które uległy zniszczeniu w czasie wojny. Zmarła przy porodzie kobieta, Olga również miała zmyśloną tożsamość. Za poświadczenie nieprawdy zapłaciła złotem polskiemu małżeństwu z Wołynia, z którym przywędrowała na terytorium Polski Ludowej. W rzeczywistości była uciekinierką z „sowieckiego raju”. Pech chciał, że nie zakosztowała upragnionej wolności zbyt długo.
Odcinając się od bolesnej przeszłości, po kilku ledwie dniach niezbędnych dla odzyskania sił, Elza wyjechała w nieznanym kierunku. Teraz już jako wyimaginowana Olga Mróz, której bliskich zamordowano na wołyńskiej ziemi, otworzyła drzwi do zupełnie nowego rozdziału życia. Pastor przyjął decyzję sąsiadki ze zrozumieniem. Duszpasterską „porażkę” potraktował jako lekcję koniecznej pokory wobec niezgłębionych wyroków Pańskich. Kto z nas jest tak mądry i tak dalece widzący przyszłość, by odgadnąć i doradzić autorytarnie, co naszemu bliźniemu wyjdzie na dobre, a co mu zaszkodzi.
(brudnopis 7)
Po rzekomej śmierci Elzy, jej dom nie stał długo pusty. Za sprawą partyjnego przydziału porzucone gospodarstwo zajęli dwaj bracia, Antoni i Zenon o coraz bardziej oczywistym z każdym rokiem nazwisku Starzec. Obaj zatwardziali, wieczni kawalerowie i wówczas już emerytowani żołnierze polskiego wojska, utworzonego za wschodnią granicą i zwanego ludowym. Trzeba przyznać, że Starcom sprzyjało jakieś wyjątkowe życiowe szczęście. Ocaleli w siarczystych mrozach na dalekiej Syberii, jako jedyni z całej zesłanej tam rodziny. Przeszli cało przez piekielną drogę od rzezi pod Lenino, aż po chwalebne zdobycie Berlina. Żaden nie został ranny, ani nawet draśnięty kulą, odłamkiem pocisku czy granatu. Patrząc z dumą wstecz, odnajdywali w wyjątkowym losie, jaki przypadł im w udziale, potwierdzenie własnej nietuzinkowości. Wartościując upływające powoli życie, popadali się niemal w narcyzm. Sprawdzone w bojach, braterskie towarzystwo cenili ponad obecność kobiet, które traktowali wyjątkowo przedmiotowo i brutalnie. Tak przynajmniej udawało im się to na froncie, gdy plądrując zabudowania po zdobyciu kolejnych miejscowości dopadali samotną kobietę. Również i to, za każdym razem uchodziło im to na sucho. Koniec wojny zbiegł się z coraz bliższą perspektywą nadchodzącej zwiędłości. Spadał poziom adrenaliny, a wraz z tym procesem ujawniały się skrywane poprzez nią słabości ciała. Poza wszystkim często sączony alkohol robił swoje i słabnące libido również nie starczało na zbyt wiele. Zmieniły się priorytety. Teraz to tłuste boczki, golonki i butelka wódki, pitej ostro we dwóch wystarczała im do odczuwania pełni szczęścia. Tylko czasem, gdy upojona bimbrem fantazja nabierała rubasznych damskich kształtów, kupowali sobie jej materializację za żywą gotówkę. Na zaspokojenie swoich chuci potrafili wydać ostatnie zaskórniaki. Nie zamierzali wiązać się na dłużej, czy wręcz na stałe z przedstawicielkami przeciwnej płci, którym nigdy nie zaufali. Z czasem koszty coraz droższych usług towarzyskich zaczęły ich przerastać, co zmuszało do ograniczania zakresu zamówienia. Wówczas mogli sobie jedynie patrzeć lub dotykać. Po przekroczeniu budżetu przymusowo pościli, niecierpliwie zgrzytając zębami w oczekiwaniu na spłynięcie należnej emerytury. W końcu wszystkie te, wiadomej kategorii zachcianki zostały całkowicie zagłuszone, bo co jak co, ale pełen brzuch cenili sobie najbardziej. Reszta pozostała w sferze niespełnionych pragnień, obecnych już tylko w zasobach wulgarnego języka. W słoneczne lub co najmniej pogodne dni przesiadywali razem na prostej, kamiennej ławeczce pod domem. Widoczni byli już z daleka ze względu na brak drzew przed domem, które wycieli, by zaoszczędzić na opale. Trwali tak niemal w całkowitym znieruchomieniu, opierając się o ścianę elewacji, zdobionej tu i ówdzie skromnie dekoracyjnymi wzorami, z kładzionej pod innym kontem czerwonej cegły. Lekko przygarbieni, przyciśnięci do siebie barkami jak syjamskie bliźniaki, raczyli się darmowym ciepłem z nieboskłonu, ogrzewającym ich stare ciała aż do kości. Kiedy słońce zmieniało pozycję nad ich posesją, liczne rzędy medali, przyznane im za wojenne zasługi, wysyłały w okoliczną przestrzeń refleksy świetlne, niczym lusterkowe zajączki. Teren wokół gospodarstwa Elzy był ogrodzony solidnym drewnianym płotem. Nowi właściciele jednak stopniowo go redukowali każdej, kolejnej zimy. Sztachety i słupki podzieliły los wszystkiego, co nadawało się do spalenia. Bracia nie oszczędzili nawet drewnianej podbitki na strychu i ocieplającej nieużywane teraz poddasze słomy. Wkrótce dach zaczął przeciekać i odsłonięta po zerwaniu desek podpodłogowa polepa zaroiła się od starych, rdzewiejących z roku na rok wiader i garnków zbierających deszczową wodę. Niezagrożona końcem swojej historii w palenisku zdawała się pozostawać kunsztowna, ciesielska konstrukcja dachu. Bogata w liczne zastrzały, rozchodzące się symetrycznie od nieskazitelnie rżniętych słupów. Pokryty ceramicznymi dachówkami dach dźwigał opadające w dół, perfekcyjnie równoległe linie wytyczane przez wciąż jeszcze solidne krokwie. Przecinały je prostopadle układane łaty, których drewno najszybciej ulegało destrukcyjnemu działaniu deszczowej wody. Nieco dalej, za ich dewastowanym domem, był sporej wielkości staw. Być może to resztkowa pozostałość po polodowcowym jeziorze, które częściowo już się skurczyło. Był to największy zbiornik wody w okolicy. W upalne dni zbiegały się tam dzieci z pobliskich zabudowań dla zaznania ochłody. Dalej szło się w kierunku lasu, schodząc w dół, z niewielkiego pagórka. Zalesienie stopniowo zagęszczało się aż do dzikiej gęstwiny, niemal całkiem rządzącej się prawami natury. Okoliczni mieszkańcy poza chrustem na rozpałkę zbierali tam leśne dary, głównie jagody, grzyby i zioła. Bezpieczną drogę do lasu, poprzedzały usytuowana w niecce podmokła łąka i splatające się z drzewami mokradło. Granica dzieląca te dzikie pastwiska od bagna nie była wyrazista. Żeby nie ugrzęznąć w zdradliwych zapadliskach trzeba było zrobić spore okrążenie i wejść do środka od cieplejszego południa. Zaraz na początku Starcowie zapuszczali się głęboko w leśne gęstwiny, zakładając śmiertelne pułapki na leśną faunę. Podobno pierwsi odkryli sekretne ścieżki przez bagna, dlatego zawsze udawało się im uniknąć konfrontacji z miejscowym leśnikiem. Bezpieczną drogą znosili do domu wyjętą z wnyków zwierzynę. Nie specjalnie lubili dziczyznę, ale w końcu to było darmowe mięso. Skórę, kości i wnętrzności zakopywali w dołach kopanych w gospodarskich pomieszczeniach, żeby ukryć ślady zakazanego łowiectwa. Nie byli rolnikami zwierząt nie hodowali, nie kosili traw i nie zwozili siana. We wszystkich gospodarczych zabudowaniach było sporo miejsca, żeby schować dowody przestępczego procederu. Bardo szybko w stajni i stodole zaroiło się od padlinożernych gryzoni. Gospodarze wcale z nimi nie walczyli. Zdawało się nawet, że zarówno ci, poruszający się na dwóch nogach, jak pomykających na czterech łapkach mieszkańcy upadającego gospodarstwa zaprzyjaźnili się ze sobą i żyli w symbiozie. Z pewnej perspektywy szczury, pomagając pozbyć się zalegających pod ziemią odpadów, były sprzymierzeńcami zdemilitaryzowanymi braci. Wykrycie dowodów aktywnego kłusownictwa, mimo dobrych relacji w komunistycznych władzach, mogło skomplikować ich stabilne życie.
(brudnopis 8)
Poród w domu Elzy, samodzielnie odebrany przez mężczyznę pozostawił niezatarte wrażenie w głowie Manfreda Haasa. Lekarz wielce zadziwił się słysząc, że było to pierwsze akuszerskie doświadczenie Zygfryda. Dostrzegł w tym młodym człowieku niezwykle rzadkie u mężczyzn, samorodne talenty, przydatne do zawodu położnika. Przede wszystkim podziwiał jego imponującą empatię i umiejętne reagowanie na stresującą sytuację. Szokowało wręcz stoickie opanowanie wobec widoku tak niecodziennej ilości krwi oraz eskalującej lawinie okrzyków pacjentki, nie radzącej sobie ze wzmagającymi się bólami. Ujrzawszy potencjalnego następcę stary doktor bardzo się podekscytował. Z całkowicie nie pasującą do jego charakteru intensywnością, zdawał się usilnie namawiać Pastora na podjęcie kierunkowych studiów akademickich. Czynił to z wielka nadzieją na przygotowanie zaufanego sukcesora, co pozwoliłoby mu samemu przejść w niecierpliwie oczekiwany stan spoczynku. Po cichu marzył już o emeryturze, niezachwianym, trwającym aż po kres swoich ziemskich dni spokoju. Widział już siebie wypływającego na sięgające po horyzont szare błękity wielkiego jeziora, leniwie budzącego się przed świtem. Śnił jak bezszelestnie przecina jego nieskazitelnie płaską taflę, delikatnie marszcząc wiosłami jego powierzchnię. Manfred Haas był u siebie, nie opuścił swojej małej ojczyzny podczas żadnej z obu fal wielkiego exodusu niemieckojęzycznej społeczności. Część uciekała z własnej woli, zatrwożona brutalną przemocą Czerwonej Armii. Reszta została przymusowo wywiezionych podczas planowych wysiedleń, przeprowadzonych już przez nową władzę. Owdowiały przedwcześnie medyk od dawna praktycznie był już wrakiem człowieka, wyczerpanym latami obciążającej fizycznie i psychicznie pracy. Wiele razy w obliczu wojennego stresu podejmował szereg heroicznych wyzwań. Teraz dźwigając ułomności swojego więdnącego ciała, angażował nazbyt wiele energii, by podołać prostym zadawałoby się przeciwnościom. Region Prus Wschodnich został najpierw niemal wyludniony, a następnie ponownie zapełniony wielokulturową mieszanką ludzi w skrajnie różnym wieku, społecznym statusie i poziomie wykształcenia. Przybysze wieźli ze sobą liczne schorzenia, nieleczone podczas działań militarnych, wielu nie było nawet zdiagnozowanych. Etaty w służbie zdrowia nie były obsadzone nawet w szczątkowym procencie. Większość aktywnych tutaj wcześniej medyków nie przeżyło wojny, reszta wyjechała. Zygfryd jednak nie uległ sugestywnym perswazjom i zachętom starego doktora. Dramat w domu sąsiadki odbiło się echem w całej okolicznej społeczności, chociaż niewielu zostało wtajemniczonych w rzeczywisty przebieg zdarzeń. Ich bohater potraktował swoją postawę jako dar Boga, który wyłącznie na potrzebę chwili podpowiedział mu, jak trzeba się zachować. Dla niego samego to wcale nie było łatwe przeżycie. Nie widział siebie w roli lekarza ludzkich ciał, lecz dusz. Podjął już decyzję co do swojej przyszłości i pozostał w kwestii tej niezmienny. Jednakże przypadkowe doświadczenie w domu sąsiadki nie pozostało zupełnie pozbawione wpływu na jego dalsze życie. W dłuższej perspektywie sprawiło, że duszpasterz uzyskał swobodny dostęp do porodów własnej żony. Greta za każdym razem bardzo tego chciała. Wdzięczna była za obecność męża, który zapewniał poczucie bezpieczeństwa i tak jej potrzebną siłę. Mimo życzliwym propozycjom pomocy kobiet z religijnej wspólnoty, to Pastor był jedynym aktywnym pomocnikiem pierwszych dwóch porodów w ich rodzinnym domu. Wszystkie pozostałe odbyły się już w szpitalu, ale tam również obecny ich ojciec. Kiedy rodziły się kolejne jego dzieci, Zygfryd Mantei był już znaną i powszechnie szanowaną osobą. Jedynym i absolutnie odrębnym wyjątkiem okazał się przypadek trzeciej córki, która jako jedyna wymagała przeprowadzenia zabiegu cesarskiego cięcia. Trzeba przyznać, że Zuzia była specyficznym dzieckiem. Miała wrodzoną potrzebę ukrywania wszystkiego, co jej dotyczyło tak głęboko, jak tylko było to możliwe. Od pierwszych lat samodzielnego poruszania się dziewczynki po okolicy, pod poduszką jej łóżeczka można było znaleźć jakieś stare blaszane pudełko lub kartonik. To były jej pierwsze sejfy, napotkane i zaanektowane podczas zabaw przy drodze lub na strychu. Wkładała tam swoje skarby: piękne kamyczki, pogubione przez kogoś koraliki a czasem koślawe patyczki lub kawałki kory, udające figurki postaci z jej dziecięcych zabaw. Nieco starsza już Zuzanna prowadziła sekretny pamiętnik, którego nikomu nie pokazywała. Wspinała się na ogromny dąb i siedząc w rozpadlinie dwóch głównych konarów dzieliła się swoimi tajemnicami z papierowym powiernikiem, tylko jemu bowiem ufała. Ponoć każdy z nas ma naturalną potrzebę dzielenia się swoimi przeżyciami i doświadczeniami. Stanowi to o naszym społecznym i wspólnotowym DNA. Pastor postawił kiedyś hipotezę, że schorzenia psychiczne, objawiające się imaginowaniu nieistniejących postaci wiążą się z tą właśnie niespełnioną potrzebą i są próbami pokonania wrodzonej nieśmiałości lub uprzedzeń wobec współistniejących najbliżej nas bliźnich. Po każdym kolejnym wpisie, rozejrzawszy się dokładnie wokół, Zuzia chowała diariusz do znanej tylko jej dziupli starego tego starego drzewa. Inne niecodzienne powszechnie zauważane zachowanie dotyczyło przedmiotów, które były z jakiegoś powodu były dla niej tak ważne. To szczególne poczucie i potrzeba nieskażonej relacji z przedmiotami kończył się, gdy obiekt jej specjalnej więzi został odkryty przez kogoś innego. Nagle stawał się nic nie znaczącym kawałkiem materii. Reagowała zatem podobnie do ptaków porzucających czasem pisklęta dotknięte ludzką ręką. Kiedy te unikatowe cechy Zuzanny zostały zdekonspirowane, zaczęto się doszukiwać podobnych jej zachowań na wcześniejszych etapach życia. Przypomniano sobie jak ciężko było ją przewijać, bo tak mocno przyciskała do siebie pulchne nóżki. Zapewne również dlatego najszybciej z całego siedmioosobowego rodzeństwa zaczęła korzystać z nocniczka. Nie chciała również, by ktokolwiek asystował przy jej kąpieli. Wspominano, jak każda niemowlęca zabawka była jednorazowa. Szybko znikała, gdy pojawiła się w jej niezdarnych rączkach. Kiedy już odnajdywano zgubę i ponownie przyniesiono dziewczynce nie chciała się nią już bawić. Wreszcie ktoś połączył jej wyjątkową skrytość z momentem porodu i wywnioskował, że wówczas również z tego powodu długo opierała się przed wyjściem z matczynego łona. Zaniepokojenie tym lekarze zdecydowali się zastosować skalpel, czując wręcz zagrożenie życia i zdrowia obu niewiast.
(brudnopis 9)
Przyszła pastorowa na Mazurach nie miała żadnej rodziny. Właściwie nie miała krewnych już nigdzie. Należała do pokolenia totalnych sierot czasu zamętu i pożogi. Pochodziła z dalekiego, również niemieckiego przed wojną Śląska. W trakcie wczesnych działań wojennych, poza rekrutami wszyscy tam mieszkający, uniknęli najgorszego. Wkrótce jednak ich los miał się odwrócić. Wraz z uciekinierami ze wschodu docierały trwożące relacje o gwałtach i mordach niemieckojęzycznej społeczności. Ci co przetrwali czerwony, krwiożerczy walec mówili później, że w „poniemieckich” regionach wojna była znacznie okrutniejsza, niż na pozostałym terytorium kraju. Czy jednak tego typu konfrontowanie ma sens? Przecież nieszczęść nie da się porównywać, każde jest niepowtarzalnie bolesne. Czasem cieszymy się, że to nasze jest lżejsze niż bliźnich. Innym razem odbieramy współcierpiącym palmę pierwszeństwa, wywyższając własne bolesne doświadczenie.
Przed realnie śmiertelnym zagrożeniem uratowała Gretę przezorność ojca. Stary Krause wywiózł córkę do przyjaciela w Generalnej Guberni. Przeżyła tam „wcielając się” w postać Katarzyny Nowak, jego tragicznie zmarłej córki. Po powrocie ojca na Śląsk, przez długi czas żadne wieści od rodziców nie docierały, aż wreszcie okazało się, że oboje nie żyją. Maurycy Nowak wywiązał się ze swojej obietnicy z nawiązką i otoczył Gretę prawdziwie ojcowskim uczuciem. Po przejściu frontu i uspokojeniu nastrojów jego wskrzeszona córka uzyskała zawodowe kwalifikacje. Już jako osoba z papierami nauczycielki wysłana została na nowo pozyskane terytoria Polski Ludowej. Los pozwolił jej opuścić śląską ziemię, zanim ta część świata przeżyła tragiczny przemarsz sowietów, oszczędzając jej życia w nieustającym zagrożeniu i fizycznych krzywd, skutkujących traumami, pozostającymi po kres życia. Ten sam los chciał jednak, żeby trafiła na podobne historie. Akurat o tyle mniej dotkliwe, że nie dotyczyły jej osobiście ani jej krewnych. Przybyła na północny wschód za sprawą nakazu pracy, który po wojnie regulował deficyty i dbał o możliwie równy rozkład wybranych profesji na obszarze całego kraju. W wymiarze przedwojennej struktury społecznej, Prusy Wschodnie właściwie przestały istnieć. Po zdziesiątkowaniu działaniami militarnymi, lawinowych dobrowolnych i planowanych eksmisjach miejscowej ludności, nastąpiło tu chaotyczne zasiedlenie, nad którym początkowo nikt nie panował. Największą masę nowo przybyłych stanowili ludzie uprawiający ziemię, pozbawieni własnych gospodarstw przez wielkie polityczne przesunięcia na mapie. W miasteczkach osiedlali się ludzie różnych profesji, młodsze pokolenie nadrabiało edukację zawodową w przyspieszonym trybie. Zanim policzono zasoby i uporządkowano zasiedlanie, panowała zasada „kto pierwszy ten lepszy”. O wyborze opuszczonych przez niemieckie rodziny domów i mieszkań decydowały rożne czynniki. Jednak znaczące było bezpieczne sąsiedztwo. Jeśli nie było krewnych wybierano nowych znajomych, również wojennych rozbitków, zwłaszcza tych, poznanych w transporcie. Długie podróże kolejami, wielodniowe przestoje na bocznicach i oczekiwanie na podłączenie parowozu, dzielenie się żywnością czy wspólne wyprawy najbardziej sprawnych i aktywnych członków rodzin po deficytową wodę, to był doskonały test sprawdzający na kim można polegać. Nieco mniejszą uwagę przesiedlonych zajmował standard lokali, bo i tak w przeważających przypadkach były one znacznie wyższe niż te, porzucone za Bugiem. Nie wszystek dobytek został zabrany, więc szczęściarze mogli schować przywleczone tu swoje stare garnki i blaszane kubki, żeby cieszyć się z porcelanowych zastaw stołowych. Największe szanse na zarobek mieli drobni rzemieślnicy oferujący usługi dla ludności, w szczególności szklarze, szewcy czy krawcy. Kwitł handel obwoźny, często będący raczej wymianą towarów. Wielu uczyło się na nowo nieznanych wcześniej umiejętności, zwłaszcza jeśli obok siebie zamieszkali zawodowi konkurenci. Pojawiali się również szabrownicy, jeżdżący zdobycznymi środkami transportu od jednej miejscowości do drugiej, sprzedając sprzęty zrabowane wcześniej pod osłoną nocy. Najbardziej poszukiwanym towarem były szyby, montowane w skrzynkowych futrynach krótkimi bezgłowymi gwoździkami i uszczelniane kitem. One również były demontowane z niezasiedlonych jeszcze przez nikogo lokali. Zdarzały się przypadki, że niezdarnie wyszarpana z futryny tafla wymsknęła się rabusiowi. Zygfryd był naocznym świadkiem jak szybująca płaszczyzna odcięła przechodniowi głowę niczym gilotyna. Pod komunistyczną jurysdykcją Mazurskie miasteczka i wioski „wołały” o wiele zawodów, bardzo brakowało tu również nauczycieli. Dziedzictwo Grety mocno związane było z edukacją, wielu jej przodków spełniało się ucząc dzieci w protestanckich szkółkach religijnych. Jej matka uczyła w szkole powszechnej, ojciec natomiast był pastorem. Zapatrzona w rodziców, zafascynowana obiema ich rolami społecznymi, ale ze względu na płeć nie miała możliwości wyboru. Podążanie drogą matki było zatem naturalne, chociaż stary Krause mawiał, że z córki byłby świetny kaznodzieja, gdyby dobry Bóg sobie tego życzył i uczynił z niej chłopca. Gretchen, jak nazywał jedynaczkę była oczkiem w głowie obojga rodziców a ona odwdzięczała się absolutnym ich uwielbieniem. Wyszła w dorosłe życie z silnie utwierdzonym w swojej świadomości mottem artykułowanym częstokroć przez swojego ojca. Nasze życie jest częścią rzeczy wielkich. Dość łatwo to pojąć, gdy jest się w takiej budowli dźwigarem, trudniej pogodzić się z rolą okruszka w zaprawie. Dorastająca Krausówna dobrze to rozumiała i szczerze pokochała swoją skromną misję spoiwa, budowania społecznej więzi młodych pokoleń z tym poprzednim, schodzącym ze sceny tego świata z krwawym przytupem. Tak usposobiona Greta ruszyła w Polskę, żeby spełniać swoją powinność. Kiedy pod koniec sierpnia wysiadła z pociągu w niewielkim mazurskim miasteczku, spotkała ją seria nie dających się łatwo wytłumaczyć zdarzeń.
(brudnopis 10)
Na obu peronach panował niesłabnący, niekończący się harmider. Sporo wysiadających rozglądało się nerwowo, wypatrując czekających na nich bliskich. Szpakowaty, przystojny mężczyzna ubrany w schludny garnitur zapalił papierosa. Zaciągał się nerwowo zerkając co chwilę na dworcowy zegar, niepokojąc się zapewne o nieterminowe pojawienie się powitalnego komitetu. Stosunkowo łatwo było zidentyfikować osoby wracających do własnego domu z podróży lub przybywających do pracy. Wskazywał na to brak zainteresowania otoczeniem, promieniejąca pewnością siebie aparycja i niezachwiany marsz w dobrze znanym kierunku.
Trójka groźnie wyglądających i uzbrojonych mundurowych regularnie powielała wcześniej wydeptane trasy, bacznie przy tym obserwując gwarne szeregi podróżników, wychodzących i wchodzących przez wielkie wrota gmachu z szyldem PKP. Czasem jeden z nich wykrzykiwał w kierunku wybranego przechodnia żądanie Podejdźcie no, obywatelu… Wówczas dokumenty identyfikujące pechowca były drobiazgowo weryfikowane. Jeszcze przed wyjazdem Greta została uprzedzona przez przyszłego pracodawcę, że nikt nie będzie jej oczekiwał z kwiatami i orkiestrą. Dostała adres szkoły i miejsce kwatery. Dalej musiała liczyć wyłącznie na własne siły. Opuszczając wagon ostrożnie stawiała kroki podążając peronem za większością współpodróżnych. Wreszcie zatrzymała się na chwilę w samym środku obszernego holu, skąd łatwo było zlokalizować wyjście do miasta. Dostrzegła je dopiero, gdy lustrującym wzrokiem minęła kasy biletowe, okupowane przez sporą grupę hałaśliwych junaków socjalistycznej młodzieży. Mijała ich lekko zaniepokojona odwracając wzrok w przeciwną stronę. Wreszcie zdecydowanym krokiem ruszyła ku wrotom do nowej przyszłości. Już po chwili znalazła się tuż przed wyjściowym progiem. Przyspieszając jeszcze bardziej zdołała prześliznąć się między zamykającymi się masywnymi drewnianymi płaszczyznami. Ktoś wychodzący przed nią popchnął je wystarczająco mocno, by spokojnie przeszły za nim jeszcze dwie osoby. Opuściwszy dość ponure wnętrze obskurnego dworca poczuła jak nagle oślepia ją ostre światło. Nie mogła liczyć na szybką reakcję zajętych bagażami rąk, dlatego zamiast zasłonić twarz dłońmi skuliła się instynktownie, przyciskając podbródek do piersi. Wyglądało to trochę jak pełen szacunku ukłon, oddany miejscu, które miało na długo zostać jej domem. Patrząc uważnie pod nogi, przez szparki między ściśniętymi kurczowo powiekami przesunęła się łagodnie w stronę zacienionego sąsiednimi budynkami chodnika, gdzie wreszcie odważniej podniosła wzrok. Promienie słońca, które w niespodziewanym i silnym ataku zdawały się wręcz kaleczyć jej oczy z wolna osłabły. Z plątaniny powidoków i niekształtnych ciemnych figur zaczęły odróżniać się od siebie kontury nieznanych jej wcześniej osób. Jako pierwszego zobaczyła młodego mężczyznę pochylonego nad leżącą, dużo starszą kobietą, której bezwładne ciało z wielkim trudem i z nie mniejszą ostrożnością starał się podnieść z chodnika. Niesiona empatycznym odruchem Greta porzuciła bagaże i podbiegła z pomocą. Dopiero wspólnymi siłami udało im się ułożyć kobietę na drewnianej ławce. Niemal równocześnie oboje zaczęli badać oddech i puls leżącej, która niestety nie manifestowała jakichkolwiek oznak życia. Pochyleni nad ciałem bez wymiany jednego choćby słowa, rozpoczęli akcję reanimacyjną. Zygfryd uciskał mostek, po czym młoda nauczycielka wdmuchując rytmicznie powietrze w płuca leżącej wymuszała jej oddech. Po każdej serii zatrzymywali się, by sprawdzić oznaki potwierdzające przywrócenie aktywności serca. Zrazu postało zamieszanie, a wokół trojga przy ławce zaczęła tworzyć się pętla gapiów. Rozerwał ją niemłody mężczyzna o zadbanej powierzchowności. Był to dość rzadki widok, dominowali tu bowiem panowie z nieogolonymi twarzami czy wręcz planowo zaniedbanym zarostem, nasiąkniętym potem i kurzem przywleczonymi z długiej, uciążliwej podróży. Donośnym głosem, z wyraźnym niemieckim akcentem przybysz przedstawił się jako lekarz. Zygfryd i Greta posłusznie odsunęli się, ustępując mu miejsca. Po zbadaniu nie dającego oznak życia ciała kobiety medyk arbitralnie potwierdził jej zgon. Tak właśnie wyglądało pierwsze spotkanie przyszłych małżonków i ich serdecznego przyjaciela starego doktora Haasa. Pierścień ciekawskich pulsował jeszcze przez pewien czas. Stojący w pierwszej linii zaczęli powoli się wycofywać i wracać do przerwanych niecodziennym zdarzeniem czynności. Wówczas zastępowali ich nowo dochodzący, oni również usiłowali zaspokoić swoją ciekawość. Emocje stopniowo opadły, tłumek głodnych sensacji przechodniów powoli się rozpierzchł. Ochłonąwszy po niespodziewanym wysiłku Greta przykucnęła w pobliżu ławki. Obok, na pękniętej płycie chodnika usiadł jej załamany swoją stratą towarzysz reanimacyjnych wysiłków. Wymienili kilka prostych zdań, z których wynikało, że zmarła była matką ratującego ją mężczyzny. Dziękując za pomoc Zygfryd zapytał kim jest wspierająca go tak oddanie kobieta. Odpowiadając Greta rozejrzała wkoło i wówczas dopiero zauważyła, że nie potrafi zlokalizować swojego bagażu. Z ust wyrwało się jej dramatycznie brzmiące wołanie Moja walizka!!! Zaraz jednak poczuła się nieswojo, uświadamiając sobie, że martwi się o przedmioty wobec dramatu śmierci człowieka i zamilkła…