w brudnopisie cd
(brudnopis 11)
Po krótkiej wymianie zdań cała trójka ponownie zamilkła. Nie było to bynajmniej milczenie ciążące któremukolwiek z nich. Połączeni doświadczeniem dramatycznego zdarzenia przed kolejowym dworcem, wciąż pozostawali w głębokiej zadumie. Przerwa w rozmowie trwała niemalże tyle, ile potrzebne było służbom, by odebrać ciało zmarłej. Wreszcie po wypełnieniu wszelkich formalności odjechał prokurator. Tuż przed nim furgonetka z metalową trumną ruszyła w kierunku kostnicy. Tymczasem oni wciąż tam byli. Lokalny kaznodzieja, stary doktor i młoda nauczycielka nie potrafili się rozstać. Coś istotnego zadziało się między tymi, zupełnie obcymi sobie wcześniej ludźmi. Języki otworzyły się im ponownie dopiero, gdy w pobliżu nie było nieboszczki. Konwersowali przez pewien czas, poruszając tematy zaspokajające wzajemną, rosnącą z każdą kolejną chwilą ciekawość. Kiedy dzień chylił się ku zachodowi, powietrze znacząco schłodniało. Wreszcie Zygfryd zaprosił całe to nieoczekiwane towarzystwo do swojego domu. Przystali na to, po trosze rozumiejąc, że nie chciał wracać sam do pustego już teraz domu. Pod tym względem akurat wszyscy byli w podobnej sytuacji. Szybko dotarli do dwukołowej bryczki stojącej pod sklepem, w którym zmarła kobieta zrobiła swoje ostatnie zakupy. Pastor chwycił za lejce, ale trzymał je bezwiednie jakby nie do końca wiedział do czego służą. Koń znający trasę do stajni na pamięć ruszył w drogę powrotną nie czekając na polecenia woźnicy. Głową powożącego ponownie zawładnęły rozważania nad kruchością życia. Rumor spod obręczy kół, parskanie i inne odgłosy wydawane przez zmęczonego konia nie zachęcały do dialogu, dlatego również pasażerowie całą podróż przemilczeli. Nie czekała ich długa droga, gospodarstwo pastora znajdowało się nie więcej niż 20 minut jazdy zaprzęgiem. Dom, pod który zawitali nie jawił się nazbyt wyszukany architektonicznie, za to sprawiał wrażenie dość rozległego. Wprowadzeni do salonu goście, usiedli wpatrując się w stojący na stole kompot z lekko zbrązowiałych, suszonych jabłek. Ich skurczone i pomarszczone skrawki kołysały się w towarzystwie zasuszonych pąków drzewa goździkowego, przypominających kształtem gwoździki czy mikroskopijne, sarmackie buławy. Stary doktor usunął popiół z kominka i rozpalił ogień. Greta napełniła kubki jabłkowym wywarem. Pastora już nie było. Oddalił się, by wyprzęgnąć i zaopiekować konia. Powrócił już po pół godzinie wnosząc pokaźny garnek z jeszcze wciąż bulgocącą zupą. Musiał przesadnie rozgrzać potrawę, którą z samego rana jego matka przygotowała na dzisiejszy obiad. Widząc go Manfred podniósł się z krzesła. Szybko uwolnił Pastora od niebezpiecznego ciężaru, podkładając pod garnek specjalną, metalową podstawkę. Zauważył ją wcześniej, krzątając się przy kominku. Greta podeszła do kredensu zgarniając po drodze ze stołu puste kubki i dzbanek z kompotem. Na dolnej półce przeszklonego mebla, tuż pod porcelanową zastawą znalazła płócienną ściereczkę, którą użyła do przetarcia talerzy i łyżek. Nikt nie stawiał pytań, nie miał wątpliwości, co powinien zrobić. Każdy wykonywał jakąś czynność, dopełniającą przygotowania do wspólnego posiłku. Obserwator nieznający okoliczności tego niezwykłego spotkania odniósłby wrażenie, że zasiadający do stołu ludzie stanowią rodzinę lub co najmniej zgraną paczkę przyjaciół. Niewiele by się pomylił. Osoby i miejsce się zgadzały, rozbieżność tkwiła wyłącznie w przedwczesnym usytuowania tej sceny w czasie. Już miesiąc później było to zwyczajem wspólnych wieczornych posiłków. Barszcz zachował swój intensywny kolor. W karminowym wywarze oprócz warzyw złowić można było pokaźnych rozmiarów nasiona fasoli. Matka pastora spędziła dzieciństwo w niemieckiej kolonii na wschodzie. Ich kuchnia była o parę przepisów bogatsza od menu autochtonów z mazurskich wsi. Po zdjęciu pokrywki zapachy rozpanoszyły się po całym salonie. Zupa była wciąż jeszcze wrząca. Podpatrując doktora, również pozostali zanurzali łyżki tuż przy brzegach swoich talerzy. Tam strawa już nie była przesadnie gorąca. Nadmiaru odstraszającego ukropu pozbawiła ją zimna porcelana. Po posiłku zaczęli intensywniej dialogować. Rozmawiali swobodnie sącząc łyczkami z filiżanek mało aromatyczną zbożową kawę. Niedoskonałość jej smaku ratowali podszczypując kęsy domowego ciasta, ostatniej szarlotki upieczonej przez gospodynię. Nie wiadomo dlaczego od pierwszego kontaktu komunikowali się w polskim języku, chociaż każde doskonale znało niemiecki. Przypuszczalnie mogło to mieć związek z dokumentami Grety, które wystawione były wciąż jeszcze na Katarzynę Nowak. Tak też świeżo upieczona nauczycielka przywykła się przedstawiać. Wciąż dawało to jej ochronę.
(brudnopis 12)
To były długie godziny pełne niespodziewanych, zaskakujących wręcz zwrotów w harmonogramie planowanych i nie dających się zaplanować zdarzeń, zwanych potocznie życiem. Wszystkie niegdyś zapisane były w Boskiej Księdze Przeznaczenia, ale teraz stanowiły jedynie plątaninę przypadkowych koincydencji w podrzędnym peerelowskim raporcie, spisanym ręką nadgorliwego urzędnika. Gdyby ten pozornie zwykły dzień był człowiekiem, faktycznie miałby pełne prawo czuć się przepracowany. Dostarczył wydarzeń, wrażeń, emocji i myśli do pilnego rozważenia w tak nieprzyzwoitej mnogości, że można byłoby nimi zapełnić kilka tygodni w standardowym kalendarzu spokojnego życia nauczycielki. Terminarzu stabilnego i przewidywalnego z zaplanowanymi lekcjami, przerwami, wielogodzinnymi posiedzeniami na radach pedagogicznych czy wieczornym sprawdzaniu zeszytów i prac domowych uczniów. Teraz jednak on, totalnie wyczerpany i zmęczony niepowszednią aktywnością właśnie chylił się ku kresowi swojego dwudziestoczterogodzinnego żywota. Wysiłek nie był daremny. Pamięć o nim nie przeminie, tak jak o większości jego bezimiennym 364 braciach poutykanych w bez-pamięci. Stłoczonych w jednorodnej masie codzienności, sklejonych ze sobą aż do zatarcia się wyraziście stawianych cyframi granic. Co najmniej dla trojga ludzi pozostanie w pamięci po kres ich życia. Greta dopiero po zmierzchu uzmysłowiła sobie, jak mocno została wciągnięta w niespodziewany wir historii, który zakręcił jej życiorysem jak niepohamowana w rosnącej dynamice trąba powietrzna. Uniósł ją ponad horyzont przewidywalności, pokazując zupełnie nowe perspektywy. Zanim została postawiona z powrotem na nogi była już zupełnie innym człowiekiem. Co w tym najdziwniejsze poczuła się znowu bezpieczna. W obliczu nieoczekiwanych okoliczności, w miejscu, którego nie znała, wśród osób, które zobaczyła pierwszy raz w życiu. Uwolniła się od lęków, bólu i przytłaczających decyzji, w których każdy wybór prowadził w najlepszym przypadku jedynie do mniejszego zła. Pierwszy raz od tak wielu lat, od dojścia do władzy faszystów i wybuchu wojny, przez ucieczkę z rodzinnego domu i miasta, aż po rezygnację z własnej tożsamości i bolesną stratę rodziców. Nie wiedzieć czemu w obliczu dwóch mazurskich autochtonów poczuła, że już nic jej nie grozi i wyjawiła im całą prawdę. Podzieliła się tajemnicami swoimi i własnej rodziny, które w nieodpowiednich uszach stanowić przecież mogły realne zagrożenie dla jej wolności a nawet życia. Na tle gwałtownie przeobrażającego się społecznego pejzażu ziem buńczucznie nazwanych odzyskanymi, konglomeratu przeróżnych typów ludzkich osobliwości. W poznawalnym do granic bólu teatrze przygasających świateł i pogłębiających się cieni, które w mgnieniu oka wywyższały jednych i unicestwiały drugich. Czyżby sprzyjał jej los, wielki bezlitosny reżyser spektaklu na żywo, który bez mrugnięcia powieką szafował ludzkimi losami według sobie tylko znanej zasady co mi się podoba lub nie. Opowiadała drobiazgowo, nie szczędząc terytorialnych i etnicznych złożoności, które słuchającym ją z niekłamaną atencją mężczyznom brzmiały aż nazbyt swojsko. Od czasu do czasu w jej wypowiedź mimowolnie wplatały się niemieckie słowa, z czasem całe zwroty. Za każdym razem, gdy próbowała je tłumaczyć, słyszała powracające jak bumerang verteien. Obaj mężczyźni wypowiadali je niemal równocześnie niczym bliźniacy, choć z racji różnicy wieku bardziej jak niezwykle zżyci ze sobą ojciec i syn. Tak słuchając i co rusz włączając się emocjonalnie w wynurzenia Grety nie zauważyli kiedy ich rozmowa zmieniła się w niemieckojęzyczną. Za każdym razem, gdy nauczycielka załamywała głos, poruszony Zygfryd wyciągał w jej kierunku dłoń. Były to najboleśniejsze momenty, w których musiała się ponownie zmierzyć z okrutnym doświadczeniem czasu wojny. W pewnej chwili Greta skrzyżowała dłonie na swoich, drżących barkach. Nie wiedzieć czy przez targające ciałem wspomnieniowe traumy czy może pod naporem chłodniejszego z każdą chwilą powietrza. Doktor, który odebrał jej gest jak oznaka zmarznięcia narzucił jej na plecy rozpinany, dziany ręcznie, czerwony sweter, po czym odszedł, by na nowo rozniecić płomień w wypalonym palenisku. Obaj słuchacze obecni w salonie tak bardzo skupili się na przejmujących historiach, że przegapili moment przygasania ognia i całą procedurę rozpalania trzeba było zaczynać od początku. Czerwień wełny swetra, rozgrzewał już samym kolorem. Należał do gospodyni tego domu, która przed wyjazdem wyjęła okrycie z szafy. W końcu jednak rezygnowała z tej części garderoby, ale przez pośpiech nie odniosła na miejsce, lecz powiesiła na solidnym i szerokim oparciu krzesła.
(brudnopis 13)
W taki sposób została nagle przerwana, przejmująca i nieoczywista w osądach opowieść o okrucieństwach jakiego doświadczały niektóre niemieckie rodziny. Pewnie bezmiar cierpienia dający się wysłuchać lub opowiedzieć przekroczył kolejną cienką granicę ludzkiej wytrzymałości. Los okazał się szczególnie okrutny wobec tych, przeciwnych lub nie dostatecznie gorliwie zaangażowanych w ucieleśnianie ideologii głoszonej przez Hitlera, przyjętą przez tłumy na ślepo, a czasem wyłącznie ze strachu. Oporni cierpieli najpierw z rąk faszystów, metodycznie tępiących swoich politycznych przeciwników. Później jeszcze okrutniej zostali potraktowani przez sowietów, mordujących na oślep, bestialsko gwałcąc i niszczących wszystko co niemieckie. Nagła cisza wytrąciła Zygfryda z głębokiej zadumy w jaką zapadł wsłuchując się w śląskie opowieści. Wrócił do rzeczywistości w momencie, gdy doktor dokonał udanej przymiarki czerwonego swetra na ramionach Grety. Naraz zrodził się w zazwyczaj pragmatycznej głowie pastora dość oczywisty zamysł. Dziwił się wręcz, że nie pomyślał o tym wcześniej i dlatego postanowił natychmiast wprowadzić swoje zamiary w życie. Poprosił nauczycielkę, by towarzyszyła mu do sąsiedniego pokoju. Ruchem głowy wskazał jej drzwi, które lekko popchnął, pozwalając, by weszła za próg jako pierwsza. O tej porze dnia w środku panował już lekki półmrok. Pod jedną ze ścian, za wstawiennictwem księżycowej poświaty dało się rozpoznać zarysy sporych rozmiarów bryły. Światło rozświetlające w tej samej chwili izbę tylko potwierdziło domysły. Oboje stali naprzeciw obszernej szafy, której jedno z trzech skrzydeł drzwiowych stanowiło oprawione w prostą konstrukcyjną ramę kryształowe zwierciadło. Już po otwarciu można było się zorientować, że ten solidny, dębowy mebel użytkowała bardzo dbająca o porządek kobieta. Ciepłym i szczerym tonem głosu gospodarz domu przekonywał Gretę, że powinna wybrać sobie pasujące na nią rzeczy. W końcu, jak uzasadniał, straciła swój bagaż próbując ratować ich właścicielkę. Taka na pewno byłaby wola jego zmarłej matki, gdyby reanimacja przyniosła oczekiwany skutek. Nauczycielka nie znalazła argumentów, by uzasadnić odmowę. Uzyskawszy jej zgodę, pastor sięgnął po kilka wieszaków i zbliżając kolejno do gościa, poszukiwał potwierdzenia wcześniejszych przypuszczeń co do podobieństwa figur. Porównując suknię, garsonkę i płaszcz szybko zorientował się, że obie panie rzeczywiście łączy bardzo zbliżony, a może nawet ten sam rozmiar. Ucieszył się i sięgnął zaraz ręką na szafę, skąd ściągnął sporych gabarytów walizkę, sugerując spakowanie wszystkiego, co tylko będzie pasowało. Podkreślił również, że w domu nie ma żadnej kobiety, której pozostawiona przez zmarłą odzież mogłyby się przydać. Po czym wyszedł, żeby nie krępować kobiety swoją obecnością. To nie był jednak jedyny powód. Znalazł się w pokoju matki pierwszy raz od momentu jej niespodziewanego zgonu i zapewne ponownie zapadłby we wspomnieniową zadumę, gdyby był sam. Zostawił Gretę przed otwartym meblem. Stała przez chwilę nieruchomo, zauroczona stopniem uporządkowania widocznym na półkach. Wreszcie spojrzała na trzymany w dłoniach wieszak z paltem. Podobało jej się, dawno nie widziała tak gustownego okrycia. Założyła je na siebie, po czym zwróciła się w kierunku tafli zwierciadła, bez trudu mieszczącego całą jej figurę. Stała przez chwilę w tym pięknym turkusowym płaszczu, wnikliwie lustrując fason i materię, z której został skrojony. Skomplementowała również w myślach ręce krawca, które go stworzyły. Front palta ozdabiały dwa rzędy masywnych guzików w kolorze ecru. Zaraz po wejściu do sypialni uwagę nauczycielki przykuła wisząca na sąsiedniej ścianie przeszklona ramka z portretem. Na fotografii uchwycono starszą panią w tym samym jesiennym okryciu. Rozpoznała w niej kobietę, którą próbowała przywrócić do życia. Zdjęcie wprawdzie było czarno białe, ale płaszcz dawał się rozpoznać z pewnością, nie pozostawiającą cienia wątpliwości. Zawdzięczał to charakterystycznym kształtom guzików oraz sposobowi ich ułożeniu na przedniej połaci. Świeciły jak przybrzeżne latarnie przy molo, pnące się przed oczami nostalgicznego spacerowicza wzdłuż wybrzeża aż po horyzont. Teraz ponownie spojrzała na swoje odbicie w kryształowym lustrze. Przez chwilę zdawała się widzieć na swojej głowie posiwiałe włosy kobiety ze zdjęcia. Jeśli miałaby określić co wówczas poczuła, nazwałaby to niematerialnym doznaniem czyjejś akceptującej nieobecności. Dokładnie tak to opisałaby słowami: usłyszała nieme nawoływanie do zajęcia przestrzeni, z której zapraszająca ją gospodyni sama najpierw się oddaliła, ustępując miejsce gościowi… Zdjęła płaszcz i złożyła go w udostępnionej jej torbie podróżnej. Dołożyła jeszcze kilka ubrań, starając się przypomnieć ile miała w zrabowanym bagażu, żeby nie przygarnąć więcej. Zamykając drzwi szafy spoglądała na siebie nie dowierzając wszystkiemu co ją spotkało. Grerta Krause, Katarzyna Nowak i matka pastora Olga Mantei: trzy kobiety, które nie poznały się za życia budowały teraz jej tożsamość ale przede wszystkim torowały jej drogę w bezpieczną przyszłość.
(brudnopis 14)
W tych stronach zwyczajowo nie rozpalano pieców na noc. Było to ze wszech miar pragmatyczne, ale również motywowane ekonomicznie. Jeśli ktoś spróbowałby przeanalizować, skąd brał się dobrostan lokalnych rodzin, szybko zorientowałby się, że nie chodziło tylko o ich legendarną pracowitość. Równie istotne był unikanie marnotrawstwa, co stosowane było z pieczołowitą drobiazgowością. Po co zużywać opał, kiedy wszyscy domownicy leżeli w szlafmycach przykryci puchowymi kołdrami, aż po wystające z białej pościeli nosy. To, co zdarzyło się tego wieczoru, wymykało się utorowanej latami codzienności. Od obiadu dnia poprzedniego dom pozostawał nieogrzany. Gospodarze bardzo wcześnie wyruszyli do miasteczka na zakupy, nie rozpalając ognia w żadnym pomieszczeniu. Sierpień tego roku chyba za szybko pogodził się z odpływem letniego powietrza. Zapowiadało to i w końcu sprowokowało, wcześniejsze nadejście brzydkich, jesiennych wieczorów i nocy nie przystających do wskazań kalendarza. Na dodatek okoliczności ostatniej doby sprawiły, że wszystkim było zdecydowanie zimniej. Czuło się jakiś wyjątkowo wredny, głęboko przenikający ciało chłód. Kiedy Greta ponownie pojawiła się w salonie we wnętrzu kominkowego paleniska ostro już szalał ogień. Kolorowe szarfy płomieni podskakiwały przemieszczając się po koślawo ukształtowanych bryłach, wyrąbanych z konarów starej brzozy. Dziewczyna zdjęła czerwony sweter, zarzuciła go na własne plecy i mrużąc oczy przykucnęła tuż przy tętniącej żarem, przyjaznej pożogi. Wyglądała jak mała dziewczynka z arktycznego kraju, marząca o podróżach do zawsze ciepłej krainy południa. Nonszalancko zarzucone grube wełniane rękawy swetra, zabawnie ułożyły się na ramionach Grety. Można było odnieść wrażenie, że ktoś stojący za nią z tyłu, pochylił się by ją objąć. Zygfryd pamiętający, kto nosił to przyjemna dla ciała okrycie, w tym akceptującym i przygarniającym gościa geście, zobaczyłby teraz właśnie swoją matkę. Tymczasem dzielni panowie, realnie stąpając po skrzypiącej podłodze, byli zajęci bardziej przyziemnym zadaniem. Ostrożnie przenieśli płonące już kłody drewna do masywnego pieca, postawionego na granicy korytarza i dwóch sąsiadujących ze sobą pomieszczeń, wykorzystywanych głównie nocą. Obie sypialnie były podobnej kubatury. Pierwsza należała do Zygfryda. Tuż za ścianą, przeszytą kaflowym gigantem, nocowała matka pastora. Palenisko ciepłodajnego kolosa, postawionego ręką lokalnego zduna, znajdowało się w sieni. Chodziło o to, żeby niekontrolowany wysyp gorącego popiołu nie zanieczyścił podłogi, a czad i dym nie zmieniał składu powietrza. Drewniana podłoga tuż przed żeliwnymi drzwiczkami, którymi wkładano drewno, zabezpieczona została grubą, metalową blachą. Nie usprawiedliwiało to nonszalancji podczas rozpalania czy dokładanie do ognia. Do budowy domu użyto wystarczająco dużo drewna, nieostrożność mogła przynieść tragiczne skutki. Na gościnną noc pastor postanowił umieścić Gretę w pokoju, który już poznała, przymierzając i pakując sobie ubranie. Po powrocie nauczycielki do salonu ponownie wszedł do tej sypialni, żeby wymienić dla niej pościel. Nie zrobił tego jednak od razu. Po zamknięciu za sobą drzwi, usiadł na krześle pod piecem i zamyślił się. Jeszcze poprzedniej nocy tym powietrzem oddychała przecież jego matka. Pewnie wciąż tu była, śledczy znaleźliby odciski jej szczupłych placów i inne biologiczne ślady, rozsiane w mikroskopijnych cząstkach. Dzisiaj będzie tu spała kobieta, której wówczas jeszcze nie znał, a nawet nie domyślał się jej istnienia. Bardzo chciał teraz usłyszeć głos matki Olgi, w której każde słowo wsłuchiwał się z respektem i miłością. Przesiadywał czasem u jej wezgłowia, gdy miała senne koszmary. Życie młodego pastora nie było przypadkową serią następującą jeden po drugim dni. Dosłownie wszystko, cokolwiek mu się przydarzyło, albo czego był świadkiem jego umysł zamieniał w przypowieści, wskazówki i nauki dla niego samego oraz wiernych jego zboru. Spojrzał w górę, jakby chciał sprawdzić czy przypadkiem duch matki nie unosi się gdzieś pod sufitem, ale poczuł jedynie lekkie ukucie w lędźwiach. Przekręcił się na siedzeniu tak, by wyprostować kręgosłup i plecami oprzeć się o białe, jak kość słoniowa kafle pieca. Jednak nagłym, nieświadomym odruchem natychmiast odsunął się od źródła ciepła, którego temperatura była drastycznie wyższa w porównaniu do jego mocno wychłodzonych pleców. Po chwili, tym razem nieco wolniej i ostrożniej ponownie przytulił do rozgrzanej, ceramicznej powierzchni i poczuł zaraz przyjazne ciepło w okolicach nerek. Tak reagujemy – pomyślał, gdy otrzymujemy dobro, na które nie jesteśmy przygotowani. Ważne, żeby nie odrzucać go nawet pomimo niemiłych, pierwszych wrażeń. Warto dać sobie szansę i sprawdzić, czy rzeczywiście jest za wcześnie. To był właśnie ten moment, którego nigdy już nie zapomni. Wówczas bardzo wyraźnie i proroczo znalazł w sobie tą śmiałą myśl, potencjalnie dotkliwie raniącą, ale również w jakimś stopniu uwalniającą od bólu.
(brudnopis 15)
Pomimo zrozumiałego zmęczenia Pastor poczuł niespodziewany przypływ ożywczej energii, pozwalającej mu jeszcze na kilka chwil wyostrzyć zmysły i uporządkować umysł. Właśnie dzięki temu wysiłkowi zrozumiał, jak ważnego momentu swojego życia właśnie doświadcza. Zupełnie inaczej spojrzał jednak na zdarzenia, które go zwiastowały. Mimo, że był ich uczestnikiem, zaangażowanym tu i teraz, równocześnie wzniósł się gdzieś, ponad codzienność. Na tyle wysoko, by już nie widzieć ludzkich twarzy, ani rysujących się na nich emocji. Z nowej perspektywy osoby i relacje pomiędzy nimi miały charakter punktów, linii i płaszczyzn. Kropki łączyły się ze sobą w żywe kontinuum, wytyczające granice różnym kształtom. Pola figur nie były stałe ani stabilne, niektóre poszerzały inne kurczyły, wchodząc między sobą w pełne dynamizmu interakcje. Zachodziły na siebie w procesie łączenia, wciągały lub lub wypierały te sąsiednie. Dzięki temu punktowi obserwacyjnemu w pełni zrozumiał nieuchronny scenariusz, który stawał się obowiązującą rzeczywistością. Znał już to przecież z Pisma. Jeden musi się umniejszyć, skurczyć i ustąpić. Przygotować miejsce temu, które nadchodzi. W tym momencie był pewny, że oto pod jego dachem swoją pierwszą noc spędzi przyszła pastorowa. Nie byłoby to możliwe, gdyby jego ukochana rodzicielka nie odeszła z tego świata w tak bardzo zawikłany sposób, ściągając Gretę Krause do domu. W jego głowie pojawiły się pytania, na które za życia już nie uzyska odpowiedzi. Zostały mu jedynie domniemania i spekulacje. Czy Olga poczuła, że jej syn zostanie wkrótce otoczony opieką innej kobiety? Czy to w obawie, że nie ułoży sobie dobrych relacji z synową odstąpiła jej swoje miejsce? A może po prostu czuła się zmęczona życiem? Udręczona dwoma strasznymi wojnami, z których ta ostatnia zabrała jej męża. Również epidemia, rozdzielająca krwawe starcia narodów, odcisnęła bolesne piętno, zabierając trójkę jej dzieci. Zmęczona dźwiganiem tych wszystkich ciężarów, nagle poczuła się od nich uwolniona. Kiedy ogarnęła ją świadomość spełnienia misji, jej wola życia zgasła. Odchodząc oddała Grecie wszystko. Złożyła w darze najdroższą i jedyną bliską osobę, która jej pozostała. Swój dom, ubrania, cały dobytek, którego przecież nie zabrałaby opuszczając grono żywych. Czując jak powraca zmęczenie, Zygfryd pospiesznie wymienił pościel. Wychodząc z sypialni położył je na krześle, stojącym wciąż pod piecem, żeby się nieco zagrzało. Kiedy wrócił do salonu, zastał w nim oboje, pozostawionych tam gości pogrążonych w drzemce. Greta wciąż kucała pod kominkiem w nieomal identycznej pozie. Stary doktor przycupnąwszy na krześle, właśnie zakończył, skazany na porażkę, pojedynek z ciężarem własnych powiek. Wszyscy byli zmęczeni, już choćby od samego natłoku zdarzeń, emocji i słów, które padły tego dnia. Pomimo niesłabnącym, wzajemnym zaciekawieniem każdemu z trojga potrzebna była pauza. Noc świetnie się do tego nadawała. Młodzi rozeszli się do swoich noclegowni, ale Manfred zadeklarował chęć spędzenia nocy w salonie. Była tam sofa, dostatecznie długa, jak na jego wzrost. Odmówił pościeli, zadowalając się grubym, wełnianym pledem. Gospodarz bardzo szybko zasnął, pewnie trochę dlatego, że miał dość spokojną głowę, po tym jak uporządkował swoje oczekiwania, przerwane nagłym „osieroceniem”. Greta ułożyła bardzo ciepłą pierzynę na łóżku, tak żeby przykryte nią prześcieradło i siennik przejęły nadmiar temperatury. Nie przebrała się. Nie miała siły na kąpiel, więc ubieranie czystej koszuli nocnej wydało się jej mało pragmatyczne. Mimo długiej podróży bielizna nie wchłonęła na tyle dużo potu, żeby powodować jej dyskomfort. Położyła się po zdjęciu tylko zewnętrznej warstwy odzieży. Temperatura w pokoju wydawała jej się nazbyt wysoka, ale nie pomstowała z tego powodu. Położyła się jak grzeczna dziewczynka, wciskając kołdrę pod łokcie i zamarła w bezruchu wpatrując się w sztywny jak patelnia sufit. Na jego nieskazitelną płaskość zwróciła uwagę już wcześniej, gdy podnosiła do góry przymierzane sukienki gospodyni. Teraz jednak widziała to dokładniej, na całej powierzchni sufitu nie było ani jednego załamania światła, które w jej kierunku wypuszczał przez okno księżyc. Szybko jednak jej myśli zaczęły ponownie krążyć wokół mijającego dnia. Ona również zaczęła dostrzegać nieprzypadkowość zdarzeń, które tak pięknie (choć boleśnie) poskładały się w opowieść pod tytułem: pewnego dnia na Mazurach. Nad wyraz klarownie widziała ścieżkę losu, prowadzącą ją do tego domu. Zobaczyła na niej młodego Pastora, który otworzył przed nią swój dom i szafę zmarłej na jej oczach matki. Czy pomyślała, że jej dalsze życie będzie toczyło się dalej pod tym dachem i u boku Zygfryda? Nie zdążyła poznać go bliżej, niewiele mówił o sobie. Jednak intuicja nie pozwalała jej się go lękać. Można byłoby powiedzieć, że dopuszczała taki rozwój wydarzeń i nawet się na tą myśl lekko uśmiechała. Codzienność żony pastora było jej dobrze znane. Przez wiele lat obserwowała, jak radziła sobie z tym obowiązkiem jej matka. Rytm niedzielnych nabożeństw ustawiał dla całej rodziny każdy, siódmy dzień tygodnia, ale nie tylko. Pamięta dobrze panującą w domu ciszę, gdy jej ojciec pracował nad tekstem kazania. Bardzo dokładnie przypomniała sobie jedno z nich, które łagodnie poprowadziło ją teraz do krainy snu.
(brudnopis 16)
Po wyjściu młodych, Manfred Haas został w salonie sam na sam z przygasającym w kominku ogniem. Usiadł na kanapie obok przygotowanego do przykrycia ciała pledu, ale jeszcze go nie użył. Wciąż było zbyt ciepło, przywykł bowiem do zdecydowanie bardziej surowych warunków temperaturowych o tej porze dnia. Wcześniejsza drzemka sprowokowała otrzeźwiającą pauzę, skutecznie wytrącający jego mózg z procesu powolnego osuwania się w krainę snów. To za sprawą krótkiej przerwy, w jakiej dał swojemu ciału odetchnąć, jeszcze długo nie był w stanie zmrużyć oka. Właściwie to oczy miał zamknięte, ale nie potrafił ponownie wyłączyć swoich zmysłów, ani wyciszyć myśli. Zwykle w takich razach w jego głowie pobrzmiewają echem stare, bolesne historie, w które sam był zaangażowany lub widział na własne oczy. Przypominają one doznania odczuwane przy obieraniu cebuli, której drażniący efekt pieczenia tym dobitniej daje się we znaki, im mocniej zaciskamy powieki na wilgotnych od łez gałkach oczu. Popularne stwierdzenie, że nie jednego w życiu doświadczył, było w przypadku starego doktora wyraźnym uproszczeniem. Przecież w jego życiorys wmieszały się najbardziej tragiczne historie nowego wieku, przede wszystkim dwie wojny i epidemia hiszpanki. Szczególna profesja sprawiała, że widział więcej nieszczęść ludzkich niż wielu współcześnie żyjących śmiertelników. Zwykle starał się nie powracać myślami do tych najokrutniejszych scen. Część z nich wprost udało mu się skutecznie wymazać z zasobów pamięci. Tego dnia wiele się zmieniło, pełne bólu i szczerych łez zwierzenia Grety wywołały emocjonalną falę, która potrząsnęła światem afektów, poruszając zastygłe pokłady wspomnień, uśpione codziennym rytmem pełnionych przez lekarza obowiązków. Niesiony tym niespodziewanym, nostalgicznym porywem zanurzył się w najgłębszych obszarach przeszłości. Odnalazł na dnie serca i pamięci swoją wielką spełnioną, choć niedokończoną miłość. Luisa Haas była bystrą młodą dziewczyną o niezwykle delikatnej strukturze ciała. Kochał w niej wszystko, przenikliwą spostrzegawczość, wyrafinowaną inteligencję, subtelne rysy z niepowtarzalnymi grymasami, oczy koloru porannej bryzy i delikatnie falujące, płowe włosy. Brzmienie imienia Luisa zawsze przywoływało jeden jej niezmazywalny obraz, gdy czemuś się dziwiła. Budował go grymas twarzy i towarzyszący mu sposób układania dłoni. Zastygłe w dość długim suspensie usta, które jednak się nie otwierały. Bezradnie uniesione wewnętrzne kąty brwi, co ku zdziwieniu obserwatora nie powodowały żadnych zmarszczek na jej czole. Wreszcie ręce układane łokciami na zewnątrz, z dłońmi zwróconymi do siebie grzbietami. Zdawały się pokazywać, że nie da się ich ze sobą zewrzeć w tradycyjnym splocie palców. Luisa Haas miała zamiar studiować medycynę. Poznali się w szpitalu Charite, ona była wolontariuszką, jeszcze w roli pielęgniarki on kończył już studia. Zbieżność nazwisk była przypadkowa, nie mieli wspólnych przodków. Był to jednak pretekst do pierwszej wymiany zdań między nimi. Później spotykali się w każdym wolnym od obowiązków momencie. Rozmawiali często i długo. Kiedy wchodzili na temat wspólnej pasji, jaką była medycyna, żadne nie potrafiło przestać. W ten właśnie sposób bardzo szybko się do siebie zbliżyli. Od pierwszego spotkania oboje wiedzieli, że są dla siebie nawzajem tą jedyną osobą, z którą pragną spędzić całe życie. Umawiali się na placu Luisenplatz. To była zbieżność miła i zaskakująca, gdyż odkryta dopiero po ich pierwszej randce. Odtąd za każdym kolejnym razem zakochanego studenta medycyny ekscytował moment, gdy wchodząc przez bramę z uwielbieniem recytował treść tabliczki z nazwą placu. Tożsamość patronki tego miejsca z imieniem jego wybranki, traktował jak dobry omen. Przychodzili na spotkania z przeciwnych stron miasta. Siadali na ławce ustawionej w niszy półokręgu, który zdawał się być specjalnie dla niej wycięty z gęstwiny ozdobnych krzewów. Trudno określić jak długo trwała ich zażyłość, dla niego porażająco krótko. Kiedy jednak wspominał ich wspólnie spędzone chwile, lista tych zdarzeń zdawała się nie mieć końca. Ambitną wolontariuszkę zabiła gruźlica, której prątki badał słynny Robert Koch, zanim sam nieśmiertelnie utknął na białym cokole sławy. Jego pomnik odsłonięty został dokładnie w miejscu, gdzie wcześniej razem przesiadywali zakochani. Można było nawet odnieść wrażenie, że ich ławka została tą zwalistą masą kamienia zmiażdżona i wgnieciona w glebę. Manfred przychodził w to miejsce za każdym razem, gdy tylko odwiedzał Berlin. Kiedy był tu ostatni raz, Niemcy się staczały w przepaść, a jego ukochany plac spotkań przemianowano na plac Roberta Kocha. Monumentalny posąg patrona zdawał się spoglądać w stronę stałego gościa, który rzucił mu wyzywające spojrzenie, jakby oczekiwał przeprosin. Pozbawione barwnych tęczówek i źrenic, marmurowe oczy noblisty spoglądały jednak gdzieś indziej, w jakimś bliżej nieokreślonym kierunku. Wówczas to doktor Haas dobitnie poczuł, że coś lub ktoś, postanowił zabrać mu to miasto i wszystko czego w nim doświadczył. Choroba, którą pragnął zwalczać, odebrała mu najbliższą sercu kobietę. Na jego oczach naziści zdeptali to, co w swojej germańskości cenił najbardziej, świętość tradycji narodu wielkich mistrzów filozofii, muzyki i poezji. Do stolicy nigdy już nie powrócił. Nigdy się też nie ożenił. Osiadł na stałe w rodzinnych Prusach Wschodnich, gdzie całkowicie poświęcił się swojej pasji leczenia. Pomimo morderczego walca historii, który zdawał się zrównywać z ziemią wszelkie ludzkie wartości i odruchy, to był dla niego dobry czas. Wiele lat spędzonych wśród chorych i okaleczonych ludzi pozwoliło mu odnaleźć rodzaj spokoju, płynącego z dobrze wypełnionej misji. Pomógł wielu pacjentom uniknąć cierpienia, kalectwa i śmierci. Dopiero gdy w swoich wspomnieniowych peregrynacjach dotarł do tej jaśniejszej części własnego życiorysu, wreszcie udało mu się zasnąć.
(brudnopis 17)
Wyglądało to dokładnie tak, jakby słońce czekało ze świtem, aż gość przed kominkiem głęboko i nieodwracalnie zanurzy się w alternatywnych stanach świadomości. Niemal natychmiast po jego uśnięciu, za oknami zaczęło widnieć. Ta sama jasność, wychodzącej zza linii horyzontu, płonącej daleko stąd gwiazdy, zabrała się do rozbudzania gospodarza, którego sypialnia usytuowana była we wschodniej części domu. Jednak jego umysł w znacznym stopniu pogrążony był jeszcze we śnie, w którym tej nocy nawiedziła go Olga Mantei. Chociaż miało to miejsce poza namacalną rzeczywistością, widok matki, utraconej raptem dzień wcześniej, była mocno poruszającym doświadczeniem. Zwykle szybko zrywający się z pościeli Pastor, tym razem nie był specjalnie skłonny do pobudki. To co zobaczył w nocy było bardzo wyrazistą projekcją. Wszystko rozgrywało się w jego własnej oborze. Pierwsza scena to obraz rodzącej krowy, której asystowała zmarła gospodyni. Na słomianym podłożu, pod jej nogami widać było już sześć nowo narodzonych cieląt. Już ten fakt wzbudzał szczególną atencję, ponieważ te zwierzęta bardzo rzadko mają więcej niż tylko jedno młode. Skórę każdego, z wesoło brykających cieląt zdobiły plamy czerni i bieli. Tworzyły wzory na tyle do siebie nawzajem niepodobne, że łatwo było je rozróżnić. Pod koniec tej odsłony snu pojawił się jeszcze jeden, rogaty malec. Jego maść odbiegała zdecydowanie od całej reszty rodzeństwa. Należał on do czerwonej rasy bydła rogatego. Starsza pani uniosła i przytuliła odmieńca, sprawiającego wrażenie bardzo wątłego. Z wielkim wzruszeniem przyciskała długo do piersi młodego byczka, wreszcie pocałowała go w czoło i postawiła na najczystszym fragmencie klepiska. Niespodziewanie noworodek zaczął odzyskiwać siły i swobodnie, już całkiem samodzielne wędrować. Kiedy oczy obserwatora uważnie śledziły coraz to żwawsze jego ruchy, obora niepostrzeżenie opustoszała. Okazało się, że najmłodszy, czworonożny osesek został zupełnie sam. W głowie śniącego pojawiła się myśl o niewątpliwie symbolicznym charakterze tej wizji. Jego sny rzadko były urojoną projekcją zmęczonego mózgu, historyjką rozwiewaną przez kolejne godziny pracowitego dnia. Takie jak ten, zagadkowe i połączone z mocnymi emocjami nie trafiały się każdej nocy, a ich charakter sugerował, że chodzi o coś więcej niż nocną marę. W każdym, gruntownie zapamiętanym widzeniu doszukiwał się wskazówek (jak domniemał boskiego) przesłania. Miewał sny, które mimo upływu wielu lat wciąż pozostawały nie rozwikłane. Tłumaczył to w sposób bardzo prosty, jeszcze ich nie zrozumiał, albo rzeczy ukryte w ich przesłaniu, jeszcze się nie wydarzyły. Jednak nie rozpamiętywał tych zagadek uporczywie, był człowiekiem pragmatycznym. Sądził, że jeśli ma je zrozumieć, to pewnego dnia wyjaśnienie wreszcie do niego trafi. Wstając z łóżka pamiętał to wszystko, czego był świadkiem w sennych widziadłach. Posłał po sobie i dyskretnie opuścił sypialnię. Drzwi do salonu nie były domknięte, trąciwszy je delikatnie mógł zobaczyć starego doktora dość mocno chrapiącego na kanapie. Cofnął się od razu i wyszedł przed dom. Drewniany bufor między sienią a głównym wejściem był przeszklony i zadaszony balkonikiem, na który można było dostać się z wyższej kondygnacji. Ganek dzieliło kilka schodków, które trzeba było pokonać, żeby zejść na poziom podjazdu, utwardzonego kocimi łbami. Ich zwarta struktura dość solidnie ułożona została z kamieni, pozyskanych podczas oczyszczania ziemi przeznaczonej pod uprawy. Obejście było dość skromne. Niewielki, elipsowaty klomb ozdobiono barwną mozaiką jesiennych kwiatów. Na jego środku górował przedziwny kamień. Różowa bryła granitu zdawała się być ogromnym jajem. Wyrazista linia podziału, niespotykana na żadnym innym tego typu obiekcie, obiegała cały obwód równikowym, wąziutkim rowkiem, dzielącym obelisk w asymetrycznych proporcjach. Nie wyglądało to na pęknięcie. Obiekt sprawiał wrażenie rozciętego, bez ubytków i z niespotykaną precyzją na dwie części, które następnie dyskretnie sklejono. Przyjezdnym często kojarzył się z nie wyklutym potomkiem dinozaura lub nawet smoka. Pastor Mantei kochał patrzeć i dotykać kamienie, zwłaszcza pozyskane osobiście. Ten skrywał szczególną historię. Zygfryd miał zwyczaj przygotowywania głębokiego podłoża pod sadzone drzewka owocowe. Podczas jednego z podobnych działań natknął się na grupę kamieni granitowych o szczególnej, bladoróżowej barwie. Kopał coraz głębiej i głębiej bez należnego duszpasterzowi opamiętania. Po pewnym czasie musiał wstawić do otworu drabinkę i wynosić urobek wiadrami. Wreszcie po wyciągnięciu sporej liczby krągłych kamieni, poczuł się zmęczony. Miał już skończyć, gdy usłyszał brzęk łopaty. Ciekawość odrodziła witalność kopiącego. Stękający pod metalowym ostrzem kamień wydawał się być dużo większy niż te, poprzednio wydobyte na powierzchnię. Wreszcie po wielu zabiegach dostosowywania wykopu do obwodu znaleziska, odkryta została bryła, tajemniczego kształtu. Zdawała się spoczywać na dnie studzienki o ponad dwumetrowej głębokości. Ze względu na pokaźne gabaryty i ciężar nie sposób było wyciągnąć go w pojedynkę. Z pomocą przyszedł przypadkowy gość, który szukając gospodarza trafił nad brzeg dziury w ziemi. Stanął blisko krawędzi, obok zmęczonego kopacza, spoglądając w głąb. Widząc zdziwienie w oczach przybysza, zażartował, że kamień wpadł mu do dziury i musi go wyciągnąć. Kamienny olbrzym leżał bowiem dokładnie na środku dna prostopadłościennego wykopu. Sąsiad oczywiście nie uwierzył w historię o nieprawdopodobnym upadku, ale nie przestawał się dziwić. Spytał skąd wiadomo było, gdzie kopać? W jaki sposób można domyślić się, co znajduje się dwa metry pod powierzchnią stóp? Kiedy już wreszcie cała prawda wyszła na jaw, obaj przeszli do działania. Poszerzyli otwór w ziemi zamieniając jedną ze ścian w równię pochyłą i ułożyli na niej krągłe drewniane żerdzie. Wreszcie zatrudnili konia ciągnącego grube liny, obwiązując ściśle ich końcami granitowego kolosa. Tak tajemniczy kamień znalazł się na powierzchni, po czym powędrował na klomb przed domem.
(brudnopis 18)
Dzień zapowiadał się pogodny, choć powietrze rankiem było jeszcze dość rześkie. Lustrując zadbany, zielony zakątek na środku podjazdu Pastor przypomniał sobie zgarbioną postać matki pieczołowicie pielęgnującą ten i każdy inny kwitnący skrawek ziemi wokół domu. Strzepał piasek z plecionej, wiklinowej wycieraczki i usiał na niej lekko przygarbiony, wciskając łokcie w uda. Spoglądał przed siebie, opierając głowę na dłoniach i ponownie zadumał się nad znaczeniem tajemniczego, nocnego komunikatu. Dzielił teraz uwagę pomiędzy egzegezę snu i przemyślenia nad treścią dzisiejszego kazania. Zastanawiał się, czy nie można byłoby obu tych rozważań połączyć w jedno. Wówczas usłyszał za plecami dźwięk otwieranych drzwi. Zdziwił się a nawet zaniepokoił, ponieważ odgłosy stawianych stóp, bardzo przypominał mu sposób chodzenia jego rodzicielki. Odwrócił głowę i zobaczył zamykającą za sobą drzwi Gretę. Ona również postanowiła nie budzić śpiącego w salonie Manfreda, przykryła go tylko pledem i wyszła na zewnątrz. Zygfryd posunął się zapraszając nauczycielkę, by usiadła obok. Kiedy zobaczył jak kurczy się zaskoczona porannym chłodem, cofnął się do sieni. Wrócił z wełnianym kocem i położył go delikatnie na jej plecach. Uśmiechnęła się z wdzięcznością, ale podzieliła się okryciem, przerzucając jego połowę na plecy gospodarza. Obojgu rozbiło się dużo cieplej. Poczuli również, że bliskość fizyczna nie budzi dyskomfortu w żadnym z nich. Niemal od razu gospodarz zaczął opowiadać o swoim śnie. Jego uwadze nie uszło zaciekawienie, jakie z każdym kolejnym zdaniem rosło w oczach słuchaczki. Greta wsłuchiwała się w relację z rosnącym zdumieniem. Jako mała dziewczynka, miała bardzo podobne widzenie. Śniła jej się koza, która powiła siedmioro młodych. Również w tamtym przypadku, jedno kompletnie różniło się od pozostałych. Jej koźlęta zostały jedno po drugim ofiarowane na ołtarzu, przez jakiegoś nieznanego jej kapłana, ocalało tylko to jedno, odróżniające się od pozostałych. Pamiętała jak wraz ze swoim ojcem próbowali interpretować znaczenie tego zagadkowego snu. Pastor Krause nie zamierzał wyjaśniać córce znaczenia sennego przesłania, jak twierdził mogła je zrozumieć jedynie ona. Jego rolą było wyłącznie podpowiedzenie symboliki zawartej w Biblii, która była dla niego odniesieniem do całego życia. Wyjaśnił córce znaczenie cyfry siedem, łączącej to co ziemskie – wyrażane czwórką, z tym co to duchowe – za co odpowiedzialna była trójka. Opowiadał o siedmiu dniach, w których stworzony został świat. Nie zapomniał też o biblijnej wizji Faraona, którego bohaterkami były krowy. W ciągu kolejnych lat sen Grety doczekał się dramatycznej interpretacji. Okazało się, że miała łącznie sześcioro młodszych braci, którzy szybko umarli jako kilkuletnie dzieci lub niedługo po urodzeniu. Na schodach przed domem pastora zapanowała teraz cisza, rozmawiający skryli się w głębokiej zadumie. Tak oto jeszcze jedna tajemnica zdawała się łączyć i popychać młodych ku sobie. Wreszcie Zygfryd postanowił oprowadzić gościa po swoim gospodarstwie i okolicy. Wychodząc poza front domu nauczycielka zrozumiała dlaczego dom zrazu wydawał się jej większy niż rzeczywiście był w środku. Do późnonocnej elewacji dostawione były trwale zabudowania gospodarcze. Weszli tam zaraz oboje, żeby zobaczyć miejsce niewyjaśnionego snu. Krów już dawno tu nie było, podczas wojny zostały zarekwirowana przez amię. Koń przetrwał w gospodarstwie tylko dlatego, że był dość długo ukrywany w lesie. Gospodarz chwycił stojący przy wejściu wiklinowy koszyk i wypełnił go świeżymi jajkami. Po wyjściu zatoczyli wielki łuk, powalający zlustrować obszar ziemi uprawnej, po czym zawrócili, obchodząc dziedziniec tym razem od zachodu. Po drodze minęli stodołę, która była jedynym, w pełni drewnianym zabudowaniem. Nie wchodzili jednak do środka. Wreszcie wstąpili na chwilę do pomieszczeń przeznaczonych na cotygodniowe spotkanie wiernych. Zabudowania kaplicy były również murowane. Wnętrze pozbawione było dekoracji, surowe białe ściany kontrastowały z rzędami ław wykonanych z ciemnego drewna. Kiedy wrócili Doktor Manfred już nie spał, zjedli szybkie śniadanie, składające się głównie z jajecznicy i chleba, urobionego jeszcze dłońmi Olgi. Był niedzielny poranek. Pastora czekała duszpasterska praca, a Gretę adaptacja do miejsca nowego mieszkania. Wrócili tym samym zaprzęgiem, który ich przywiózł poprzedniego dnia. Każdy z trójki pasażerów bryczki żywił przekonanie, że to nie było ich ostatnie spotkanie.
cdn…