Wszystkie wpisy, których autorem jest Naczelny

OPOWIEŚCI…

KSIĘGA EZAWA (opowieść snuta brudnopisem)
Tytułem wstępu:
Można domniemać, że wśród naszej populacji, zbliżającej się do ośmiu miliardów istnień, większość to ludzie, którzy pokornie proszą i modlą się o upragnione rozstrzygnięcia w ważnych dla nich, wielkich i drobnych życiowych sprawach. Jeśli ich oczekiwania się spełniają, okazują radość i wdzięczność. Niepowodzenie wywołuje w nich rozczarowanie, smutek, czasem irytację...
Inni, mniej liczni wciąż bardzo czegoś pragną. Usilnie do tego dążą, angażując całą swoją energią. Dla zrealizowania swoich celów są w gotowi poświęcić wiele, czasem nazbyt wiele... Osiągnięcie zamiarów budzi w nich poczucie sprawczości i pragnienie wciąż większej władzy nad życiem własnym i innych. Porażka wywołuje w nich gniew, agresję, czasem nieuzasadnioną mściwość...
Są wreszcie najmniej liczni, którzy niczego nie pragną zawczasu i nawet nie są wdzięczni (ani niewdzięczni) za to, co przynoszą im kolejne dni. Przyglądają się sobie i temu, czego doświadczają, przemierzając krok po kroku własną, niepowtarzalną drogę życia... Niczego, co ich spotyka nie oceniają w kategoriach porażki czy sukcesu.... każdy dzień jest niespodziewanym, nowym doświadczeniem odkrywania siebie i Świata, w którym przyszło nam żyć.

KSIĘGA EZAWA to wybiórcza opowieść o niektórych naszych wyborach i postawach wobec życia i losu oraz co z nich wynika.

Księga Ezawa

(brudnopis 1)
Jak bardzo pokręcone trzeba mieć poczucie humoru, żeby w czasach współczesnych nadać bliźniakom imiona Jakob i Ezaw?

Takie właśnie pytanie padło podczas rozmowy pomiędzy pielęgniarką i lekarzem, wypisującymi ze szpitalnego oddziału porodowego uśmiechniętą Gretę i jej dwójkę synów. Tak właśnie się stało tu, w małym mazurskim miasteczku, wśród społeczności o silnych niemieckich korzeniach kulturowych i coraz mniej dominującej protestanckiej religijności. Przyczynkiem tego zniesmaczenia kadry medycznej była zapisana w Biblii historia braci, walczących o pierworództwo. Czytanie Pisma w rodzinach protestanckich nie była czymś niezwykłym, co często również odbijało się znaczącym echem w ich codziennym życiu. Tym bardziej, jeśli dotyczyło to lokalnego duszpasterza. Rodzice bliźniaków, jak każda para żyjąca w pokorze i skromności nie uzurpowali sobie jakiejś szczególnego miejsca i roli w dziejach ludzkości. W obu tych, rozdzielonych przez wieki, wydarzeniach podwójnej ciąży, było jednakowoż kilka punktów zbieżnych. Stąd właśnie wziął się pomysł upamiętnienia tego szczególnego przypadku w ich przewidywalnym (jak się wcześniej zdawało) życiu. Uradowani niebanalną koincydencją, nie bacząc na ewidentne różnice, nawiązali do tego biblijnego zdarzenia wypełniając deklarację rejestracji noworodków w miejscowym Urzędzie Stanu Cywilnego. Jeden z nowo narodzonych chłopców rzeczywiście był rudy jak przysłowiowa marchewka. Ten drugi natomiast, niczym jego słynny starotestamentowy poprzednik wyślizgując z łona, trzymał zaciśniętą dłoń. Z tym, że zamiast stopy brata, uchwycił się mocno własnej pępowiny. Na niedomiar złego ściskał tak niefortunnie mocno, że nieomal nie umarł, jeszcze przed własnymi narodzinami. Odwrotnie niż w Księdze Wyjścia, czarnowłosy Jakob już w łonie zdobył palmę pierwszeństwa i to właśnie jego czarną czuprynę, jako pierwszą zobaczył ojciec Zygfryd. Później jednak czekało go ogromne zaskoczenie. Spodziewający się kolejnego dziecka ojciec lustrował krocze żony z niesłabnącym zainteresowaniem. Zmylił go jednak kolor, równie obfitej czupryny drugiego synka. Przyznał później, że wziął początkowo jego włosy za broczącą krew lub przodujące łożysko. Zygfryd i Greta Mantei byli zgodnym małżeństwem. Uczciwie dzielili się domowymi licznymi obowiązkami, rosnącymi równo z każdym kolejnym dzieckiem. Ojciec i mąż, jako głowa rodziny dumnie ignorował wszelkie podszepty sąsiadów, próbujące określać go epitetem pantoflarza. Chłopcy rozwijali się adekwatnie do średniej normy charakteryzującej dzieci w zbliżonym do nich wieku. Nie odnotowano żadnych poważnych problemów zdrowotnych, niepożądanych reakcji na szczepienia czy aplikowane lekarstwa. Jakob nie był faworyzowany w żaden systemowy sposób, niemniej jemu zwykle przypadało pierwszeństwo. To on bowiem zawsze głośniej się domagał pokarmu, gdy tymczasem Ezaw cierpliwie czekał na swoją kolej i zadowalał się tym, co mu pozostawało w matczynych piersiach. Starszy brat pierwszy zaczął pełzać, siadać i stawiał pierwsze kroki. Najszybciej również wypowiedział pierwsze, usłyszane przez osoby trzecie słowa.

(brudnopis 2)

Zygfryd był pastorem pro bono w niewielkiej rozproszonej po kilkunastu wioskach społeczności, której zapewne nie byłoby stać na regularne opłacenie jego posługi. Nie było to konieczne, ponieważ pastor i tak by ich oferty nie przyjął. Nie chciał od wiernych brać pieniędzy, znając ich trudną sytuację materialną. Tym bardziej, że do pracy duszpasterskiej czuł niekłamane posłannictwo. Sprawiała mu ona radość oraz poczucie wznoszenia się ponad horyzont możliwości rozwoju intelektualnego i duchowego, dostępnego osiedlonym na wsi rolnikom. Z tego powodu uważał, że wynagrodzenie już otrzymuje i to z naddatkiem. Czasem parafianie przynosili mu swoje plony, ale on zawsze dyskretnie przykazywał je bardziej potrzebującym. Jedyne na co się godził, to wspólne remontowanie i sprzątanie sali modlitw, ale zawsze robił to razem z innymi. Traktował to zajęcie jako element scalający wspólnotę. Cotygodniowe spotkania wiernych odbywały się na terenie gospodarstwa Zygfryda, w niewielkim murowanym obiekcie, który już kiedyś pełnił rolę kaplicy. Było to w latach, gdy wokół zamieszkiwało znacząco więcej wyznawców kościoła reformowanego. W tym właśnie budynku posługę świadczył Wilhelm, pradziadek obecnego kaznodziei. Jego potomkowie nie garnęli się do podtrzymywania i rozwijania rodzinnych tradycji aż do czasów obecnych. Zygfryd dał się poznać jako osoba mocno zagłębiona w biblijnej materii, z wielką umiejętnością niestandardowego odczytywania zawartej w Piśmie wskazówek, służących pomocą dla wszystkich wierzących. Również jego liczna rodzina była często stawiana jako wzór do podążania ścieżkami wyznaczonymi przez Proroków i Zbawiciela. Kapłan – wolontariusz potrafił również znajdować wspólny język z mieszkającymi w pobliżu innowiercami. Był lubiany za cenne życiowe rady i wskazówki, chociaż boczyli się trochę na niego, ponieważ nigdy nie dał się namówić na wspólne biesiadowanie wzbogacone częstym i obfitym przełykaniem samogonu. Ze względu na liczne obowiązki w domu i obejściu, poza własnym gospodarstwem nie pracowała również Greta. Rodzina nie narzekała jednak na żadne niedobory. Produkty spożywcze, pozyskiwali z własnego gospodarstwa. Pozostałe potrzeby życiowe, takie jak ubrania czy narzędzia zapewniały im niewielkie dochody z zakontraktowanych upraw. Dom był czysty i ciepły, od progu czuło się jak wypełnia go miłość i serdeczność jego właścicieli. Nikogo nie zdziwiło, że w kolejnych następujących po sobie latach zagnieździła się w nim spora gromadka dzieci. Rodzina prowadziła niewielkie gospodarstwo, bardzo typowe dla tamtego regionu. Składało się na nie trochę uprawnej ziemi oraz łąka, używana jako pastwisko oraz źródło paszy na zimę. W obrębie ich posiadłości był również niewielki las, skąd czerpali drewno na opał i zbierali dary natury: grzyby, jagody, płatki i owoce dzikiej róży, czarny bez… Mieszkali w niewielkim domu połączonym wspólną ścianą z zagrodą dla zwierząt. Było to bardzo praktyczne rozwiązanie ze względów ekonomii ogrzewania jak i bezpieczeństwa, szczególnie gdy do ptactwa próbował się zakraść lis.

(brudnopis 3)
Ktoś z wiernych, szczerze zapatrzony w bogobojność Pastora wygłosił opinię na temat liczby jego dzieci. Zauważył bowiem, że było ich dokładnie tyle, ile dni w tygodniu. To dlatego, jak argumentował, przyszło ich na Świat dwoje dnia szóstego, żeby ich „kreator” też mógł cieszyć się odpoczynkiem. Dokładnie tak, jak przystało czynić wierzącym w tym uświęconym przez Stwórcę dniu. Niechcący zawarta w tym zdaniu „przepowiednia” się spełniła i Greta rzeczywiście już więcej dzieci nie urodziła. Na bliźniaków czekała w domu już piątka, wyłącznie żeńskiego rodzeństwa. Przez kilka miesięcy ciąży w głowach i sercach gromadki dziewczynek, oczekujących na spodziewane, podwójne rodzeństwo, rodziło się wiele różnych emocji. Górowała ciekawość i spekulacje dotyczące płci nowo przybywających pod wspólny dach. Dało się słyszeć również odgłosy obaw. Dotyczyło to zwłaszcza tych młodszych, one na świeżo miały w pamięci, jak smakują chwile nagłego oddalenia się rodzicielki pod sam koniec ciąży, a zwłaszcza po porodzie. Najbardziej ze wszystkich zaniepokojona nadejściem oczekiwanej dwójki była najstarsza córka, Maria. Jej zatroskanie miało wyjątkowo osobisty, pragmatyczny charakter. Tuż przed nadejściem „ery bliźniaków” pierworodna miała piętnaście lat, z których jedynie trzy pierwsze były wypełnione w pełni radosnym i błogim dzieciństwem. Niestety wkrótce wszystko się zmieniło, za przyczyną pojawiających się w domu, kolejnych brzdąców. Drugim dzieckiem była Marta. Kiedy Maria zobaczyła małą siostrę w swoim łóżeczku, początkowo bardzo się ucieszyła. Biegała po całym mieszkaniu wołając w kółko: Dzidzia! Dzidzia! Dzidzia! Nie każde dziecko może mieć taka wielką, żywą lalę. Jednak z każdym upływającym dniem coraz dotkliwiej odczuwała, że musi zadowalać się mniej niż połową matczynego czasu. W tych trudnych dla niej momentach czuła znaczące wsparcie ojca. Siedząc na brzegu jej łóżka, Zygfryd opowiadał na dobranoc przedziwne historie. Raczej nie były to znane powszechnie baśnie, raczej przypowieści wyłącznie jego własnego autorstwa. Niekiedy pojawiały się historie, mocno zakorzenione w Biblii. Podobnie jak w bajkach, ich bohaterami były najczęściej zwierzęta. Wszystkie historyjki oczywiście podane w formie przystępnej dla wieku słuchaczki i zakończone edukacyjnym morałem. Zdarzało się, że cechował je charakter duszpasterskiej nauki. Pastor miał zwyczaj „testować” nowe kazania na różnych słuchaczach. Obserwując ich reakcję, mógł później przebudowywać przygotowany wstępnie tekst, czyniąc go bardziej zrozumiałym i dostosowanym do wieku wiernych, prowadził bowiem specjalne nabożeństwa dla dzieci. Maria była szczególną słuchaczką, śledzącą uważnie każde wypowiedziane przez tatę słowo. Jej interpretacje wiele wnosiły do finalnej formy treści kazania. Tak właśnie było w nauczaniu nawiązującym do ewangelicznej historii magów, zobrazowanym na przykładzie trzech króliczków. Miały one wracając z gościny obrać inną drogą, żeby uniknąć czyhającego na ich życie wilka. To mądre i rozważne zachowanie również w codziennych przypadkach zwykłych ludzi. Maria szybko zauważyła, że ta metoda nie zawsze byłaby skuteczna. Zwłaszcza w przypadku, gdyby drapieżnik nie zobaczył podróżników idących na spotkanie. Wówczas zmieniając drogę powrotną do domu, zwiększyliby prawdopodobieństwo spotkania wilka a zarazem ryzyka groźnego w skutkach ataku. Pastor użył później tego argumentu podczas kazania, zaznaczając, że żadna gotowa strategia nie zwalnia człowieka z czujności i elastyczności, pozwalających uniknąć czającego na nas niebezpieczeństwa.
Po dwóch pierwszych dziewczynkach w domu rodziny Mantei urodziły się jeszcze kolejne trzy. Pierwsza odziedziczyła imię po żonie przodka, znanego przed laty lokalnego kaznodziei Wilhelma. Na oryginalne imię pastorowej, brzmiące Susanne, kategorycznie nie zgodził się gminny urzędnik. W rubryce nowo narodzonej wpisano więc jego spolszczoną wersję, Zuzanna. Tuż przed bliźniakami pojawiły się jeszcze Matylda oraz malutka Rut. Ta ostatnia dziewczynka była wcześniakiem i całe swoje młode życie chorowała na wszystkie zakaźne choroby, które pojawiły się w okolicy.

(brudnopis 4)
Każdy kolejny poród Grety oznaczał dla Marii zwiększenie obowiązków pomocy rodzicom przy pracach domowych i gospodarczych. Szczególnie trudniej miało być w tym przypadku, ponieważ spodziewano się dubletu. Nie znano wówczas na prowincji sprzętu, do podglądania rozwijającego się płodu, ale był doświadczony sędziwy ginekolog, Manfred Haas. Dyplomowany w przedwojennym Berlinie lekarz, poza ogólnie powszechne uznaną renomą, znany był również ze szczególnie trafnych typowań mnogich ciąż. Od diagnozy doktora Haas’a, Maria regularnie wpadała w panikę, gdy tylko w domu wypowiadano słowo poród lub rozwiązanie. Pewnej nocy miała nawet sen o dziwnym dniu, w którym od rana do wieczora wszystko robiła dwukrotnie. Jej ulubione czynności jak czytanie, kąpiel czy śniadanie były nawet miłe, gorzej było ze zmywaniem talerzy czy przewijaniem Rut. Tej mrocznej nocy musiała wycierać dwukrotnie każdą kolejną kupkę malutkiej siostry i przepłukiwać bawełnianą pieluchę. Było ich tak wiele, że już straciła orientację, czy to deja vu, czy kolejna brązowa plama. Kiedy się wreszcie wyrwała z nocnego widziadła niezwykle ucieszyła ją konstatacja, że na szczęście Rut już nie nosi pieluch. Wprawdzie z czasem do domowych obowiązków stopniowo włączana była Marta, ale ze względu na jej wiek największy ciężar i tak spoczywał na barkach pierworodnej. Maria czuła się notorycznie niewyspana, przemęczona i przede wszystkim niespełniona. Czuła jak każda chwila poświęcana rodzinie zabiera jej osobisty czas. Takie podziały właśnie sobie wymyśliła, moje to moje a reszta wasze. Kiedy czuła się nazbyt przytłoczona powinnościami wobec rodziny, dosłownie rejterowała „chowając się” pod zgrzebnie tkaną zasłoną choroby. Nie żeby cokolwiek zmyślała, jej ciało włączało prawdziwy alarm, objawiający się dolegliwościami psychosomatycznymi. Dziewczynka zwijała się na swoim łóżku w kłębek, niczym dotkliwie poraniona kotka. Odcinała się od świata, tym realnie odczuwanym dla niej samej bólem i cichutko kwiliła. Kilkakrotne wizyty wzywanego wówczas lekarza nie przynosiły rezultatu, więc ukuto powiedzenie, że to jest taka jej uroda. Po kilku godzinach, czasem dniach wszystko wracało do wcześniej akceptowanego porządku i życie toczyło się po staremu. Historia powtarzała się wielokroć i wszyscy się do tego trybu przyzwyczaili. W tych krytycznych momentach jej zadania przejmowała dorastająca Marta, która nigdy nie miała o to pretensji do starszej siostry. Jej naturalnie wysoki poziom empatii wyczuwał prawdziwość cierpień Marii. Po kilku latach zrozumiała również cały ten mechanizm resetu, który za tymi ciężkimi stanami się krył. Zaakceptowała to, chociaż sama nigdy w taki sposób nie reagowała. Trudno byłoby nie zauważyć totalny brak podobieństwa osobowości siostrzanego duetu. Marta skupiała się na świecie zewnętrznym, tym namacalnym. Nawet jeśli pochłonęła ją lektura, lub innego rodzaju zajęcie, to szybko reagowała na wszelkie zjawiska i sygnały dochodzące do jej zmysłów. Była dokładna i sumienna we wszystkim, co należało do jej obowiązków. Troska nad młodszym rodzeństwem czy zwierzętami w gospodarstwie sprawiała jej niekłamaną radość. Robiła to nawet, gdy nikt tego od niej nie oczekiwał. Pożółkła fotografia w rodzinnym albumie uwiecznia scenkę, w której tle malutka Martunia karmi drób. Rzuca wysoko w górę ziarna trzymane w podwiniętej do góry sukieneczce. Na innym starsza już Marta kręci bicyklem kółka na gościńcu, przed domem. Pewnego razu upatrzyła sobie młodą kurkę, do której zapałała obustronną miłością. Nadała jej imię Klara, na które przybiegały również inne kokoszki. Nauczyły się tej reakcji, ponieważ Marta często przywoływała swoją skrzydlatą przyjaciółkę przynosząc jej smakowite ziarenka. Każda mieszkanka kurnika chciała się na nie załapać. Kiedy ziarno się kończyło, wszystkie wędrowały dalej poszukując innych kurzych łakoci. Pochylały nisko głowy, po każdym drapnięciem pazurami w glebie i chwytały w dzioby wszystko, co się poruszyło. Klara jednak pozostawała z Martą a ich ulubionym zajęciem była właśnie wspólna jazda rowerem. Podfruwała na podrdzewiałą kierownicę i z dumą lustrowała migające obrazy podwórka. Być może wówczas zdawało jej się, że frunie. Klara miała doczekać sędziwego wieku i ponoć dopiero lis skrócił jej niespotykanie długi żywot. Tymczasem Maria tu i teraz często była jakoś nieobecna. Jeśli tylko zaintrygowała ją jakaś myśl, potrafiła zapomnieć o otaczającym ją świecie. Przeżywała fascynacje, których częstym źródłem stawała się kolejna ojcowska przypowieść. Później, jak trochę urosła, sama zaczęła czytać Biblię. Wygrzebywała z jej stron intrygujące fragmenty, które wciągały ją głęboko w rozliczne dylematy. Potrafiła długo rozwodzić się nawet nad prostymi wyborami bohaterów Świętej Księgi. Zdawało się, że towarzyszy ich alternatywnym losom, analizując konsekwencje potencjalnie innych decyzji. Czas i droga się rozwidlały, a Maria przechodziła każdą z nich aż do kolejnego rozgałęzienia i tak w nieskończoność.

cdn

HomeBonTon
HomeBonTon.ca jest polskojęzycznym magazynem dla tych wszystkich, dla których dom jest nie tylko miejscem spożywania posiłków i snu. Dom jest szczególnym centrum, wokół którego toczy się życie rodziny. Jest oazą spokoju. Dom jest także niezwykle trwałą inwestycją, dla większości najważniejszą inwestycją  dorosłego życia.

NACZELNY…

Naczelny pisać może…

grafika
Jestem Naczelnym od urodzenia, wyssałem to z mlekiem mamki
Kocham ten Tytuł więc podpisuję nim wszystkie swoje pisanki
Pisanie lubię, rymuję przy tem, tak zgrabnie jak ja potrafię
Nie zawsze jest to rym doskonały, czasem więc “kulą w płot trafię”
Uwielbiam czytać swoje wersety, bo dla mnie są wręcz wspaniałe
Chociaż nie wszystko jest w nich bez skazy, ja lubię je, bo napisałem.
Inni się krzywią i wybrzydzają, że “dziwne”, i śmiech wybucha…
W opinii wielu, wszystkie pasują jak kwiat do mojego kożucha
Głaszczę swój kożuch, bo to okrycie przed wszą krytyką mnie chroni
Piszę bo czuję, że mam ochotę, i nigdy mi nikt nie zabroni.
Mogę bez obaw, siedząc przy oknie, tekst swój utrwalać bezczelny.
Piszę bo jestem, jestem więc piszę, i podpisuję: Naczelny.

HomeBonTon

Canada Day. Fête du Canada

Canada Day (French: Fête du Canada) is the national day of Canada. A federal statutory holiday, it celebrates the anniversary of Canadian Confederation which occurred on July 1, 1867, with the passing of the Constitution Act, 1867 where the three separate colonies of Canada, Nova Scotia, and New Brunswick were united into a single Dominion within the British Empire called Canada. Originally called Dominion Day (French: Le Jour de la Confédération), the holiday was renamed in 1982 when the Canadian Constitution was patriated by the Canada Act 1982. Canada Day celebrations take place throughout the country, as well as in various locations around the world attended by Canadians living abroad.

Dzień Kanady (ang. Canada Day, fr. Fête du Canada) – święto państwowe w Kanadzie obchodzone corocznie 1 lipca w rocznicę powstania Konfederacji Kanady, co miało miejsce w 1867 roku.

W 1879 roku 1 lipca nazwano oficjalnie Dniem Dominium (Dominion Day). Nazwa tego święta została 27 października 1982 roku zmieniona na Dzień Kanady, głównie ze względu na przyjętą tego samego roku Konstytucję Kanady.

1 lipca 2019 roku Kanadyjczycy, jak każdego roku, świętowali Dzień Kanady. W Niagara Falls turystów nie brakowało, czego dowodem jest archiwalna fotografia.

NIEMY PROTEST

Szczątki 215 dzieci odkryto na terenie dawnej szkoły z internatem w Kamloops w Kolumbii Brytyjskiej.

Na zlecenie Cowessess First Nation wykonano skanowanie radarowe obszaru otaczającego Marieval Indian Residential School w Saskatchewan, dokonując kolejnego odkrycia setek nieoznakowanych grobów.

PROTEST

Rdzenni mieszkańcy w Kanadzie opłakują zmarłe dzieci. Na zdjęciu: Niemy protest przy wodospadach Niagara. 31 maja 2021.

Czas Pandemii

Pandemia. To groźne w swojej wymowie określenie, zapanowało od pewnego czasu w światowych mediach. Oznacza ono, w lapidarnym skrócie, nie mniej nie więcej jak zbliżającą się nieuchronnie zagładę znacznej części ziemskiej populacji Homo sapiens. Powodem nadciągającego kataklizmu, wbrew oczekiwaniom futurologów, nie będą huragany, powodzie czy trzęsienia ziemi. Powodem tym, przed kilkunastu laty, stać się miała powszechnie znana, zwykła kura domowa*.
Oświetlony wodospad Niagara
Iluminacja w kolorach polskiej flagi. Wodospad Niagara nocą 3 Maja 2021.
Ptasia grypa, na jaką w okresach zmian pogodowych chorowały te pospolite ptaki, zaczęła atakować organizm człowieka. Źródła zbliżone do Ziemskiego Centrum Wiedzy informowały, że niebezpieczny wirus zmutował się powtórnie i w postaci STO2KURA (zwyrodniała wersja wirusa H5N1) zaatakował komputerowe systemy niektórych “instytucji”. Wirus “kury” najgroźniejsze ponoć formy przybierał w godzinach porannych, szczególnie zaś w “dni targowe”. Z tego to głównie powodu, przy niedostatku “szczepionek ochronnych”, komputery zakładowe włączane były dopiero ok. godziny 11:00. 
Złośliwcy twierdzili, że STO2KURA zapada w kilkugodzinny stan letargu zaraz po trzecim pianiu koguta (stąd powiedzenie “kur zapiał”), aby ze zdwojoną siłą zaatakować o świcie. 
Ze względu na stosowane przez rozwinięte społeczeństwa sztuczne zmiany czasu, w/g naszych chronometrów atak taki następował ok. godziny 9:00 rano. W tym też czasie nie zalecało się odwiedzania skomputeryzowanych placówek ziemskiej cywilizacji.
Uparciuchy, nie zdający sobie sprawy z ogromnego niebezpieczeństwa, na jakie narażają siebie i swoje rodziny, z uporem wartym lepszej sprawy, na długo przed widniejącą na wywieszce godziną otwarcia, pojawiali się “u drzwi” zainfekowanej instytucji. Czyniąc niestosowne uwagi, w stylu “pani kierowniczko, już po 9-tej", przekraczali gościnne progi i nieproszeni, stawali przed obliczem urzędniczki, która, z poczuciem winy na niewinnej twarzy i przepraszającym uśmiechem, informowała: “nie działają nasze komputery, muszę to Panu (Pani) zrobić ręcznie”.
Po czym przystępowała do czynności przewidzianych procedurami opracowanymi na wypadek sytuacji nadzwyczajnych. Do łask wracały więc długopisy i liczydła. Jako “dowód wizyty” wręczała nieszczęsnemu petentowi kawałek papieru (tzw. kopię “transakcji”), z ustnym zastrzeżeniem, w stylu: “nie potrafię powiedzieć, kiedy to pójdzie”. Uparciuch nie potrafił zrozumieć, dlaczego, z powodu jakieś “kury” jego rachunek nie może zostać  i nie zostanie  uregulowany w terminie. Dlaczego? Bo tak jest i co Pan (Pani) zrobi...
Rada Najstarszych niestrudzenie opracowywała kolejne programy zmierzające do poprawy bezpieczeństwa wszystkich użytkowników obiektów narażonych na atak tego niebezpiecznego “drobiu”. Działającym już od dłuższego czasu środkiem prewencyjnym, rozpoznawalnym niemal na każdym kroku przez użytkowników automatów bankowych, była czerwona plansza na ekranie z ogromnym napisem, który informował, że urządzenie znajduje się w stanie ”OUT OF SERVICE”, lub w zmutowanej formie “NOT IN SERVICE” .
W obu przypadkach zalecana była daleko posunięta rozwaga i ostrożność. 
Nie należało podejmować prób przymuszania maszyny do pracy.
W żadnym wypadku nie wolno było uderzać jej pięścią lub kopać. Spowodować to mogło “rozbudzenie” groźnego STO2KURA, który powodowany “wściekłością materii” byłby zdolny zaatakować ze zdwojoną energią. Zalecano spokój. Dla wspólnego dobra. Dla dobra wszystkich członków naszej społeczności...
Naczelny

*Kura domowa (Gallus gallus domesticus) - ptak hodowlany z rodziny bażantowatych, hodowany na całym swiecie. 
W środowisku naturalnym nie występuje.

Wczoraj…dzisiaj…jutro?

matrocha

Ten film musiał i powstał, właśnie tu i teraz. Jest niezwykły. Przez kilka lat czyszczono stare kroniki z Powstania Warszawskiego, klatka po klatce, centymetr po centymetrze. Usuwając rysy i pęknięcia, barwiąc z niezwykłą starannością każdy kadr filmu.
Pieczołowicie odwzorowywano kolory każdego budynku, używanej wówczas broni czy noszonej przez mieszkańców stolicy odzieży. Wymagało to zaangażowania wąskiej specjalności historyków, znawców ubioru i militariów, ponieważ materiały utrwalono na czarno-białej taśmie filmowej. Specjaliści, czytający z ruchu warg, odtwarzali wypowiadane przed kamerą słowa i dialogi. Dzięki ich gigantycznej pracy nagrano domniemaną, nieistniejącą w oryginalnym zapisie, ścieżkę dźwiękową wraz z rzeczywistym tłem miejskiego gwaru, miasta lat wojny. Czas okupacji i czas śmierci, ale również krótkotrwałe chwile wyzwolenia. Nieliczne dni wolności, wyszarpane z gardła wojennej pożogi, odebrane później brutalnie, bez drobnego cienia litości. Żadna bomba ani żaden granat nie jest, w tym obrazie dni Powstania, atrapą. Widoczny na ekranie wybuch powodował nieodwracalne zniszczenie. Każda kula chybiona pozostawiała kogoś żywym. Każda trafiona przynosiła rany, ból lub śmierć. Nie kręcono dubletów, nie było kaskaderów. Miłość była mocna i piękna, można ją tylko porównać do spełnienia ostatniego życzenia skazańca. Związki małżeńskie zawierano z prawdziwą, okrutnie obecną każdego dnia, przysięgą: dopóki nas śmierć nie rozłączy… Tak było. Prawdziwe łzy, prawdziwy śmiech, życie i śmierć w Warszawie roku 1944…
Po raz pierwszy od blisko 70-ciu lat, wszystkim nam, żyjącym dotychczas stosunkowo bezpiecznie w samym sercu Europy, zagląda w oczy realne widmo, powrotu koszmaru wojny. Pisząc te słowa czuję się paskudnie, ale z zupełnie innego powodu niż obawa o najbliższą przyszłość. Prześledziłem przedział znanego mi czasu. Ogarnąłem przestrzeń wokół własnego, jednostkowego żywota. Zrozumiałem, że to była iluzja. Przez ten cały, pozornie spokojny czas, otaczała nas realna i dotykalna wojna z prawdziwym cierpieniem i trupami. Tyle, że to było gdzieś … bardzo daleko lub choćby… dalej. Nie chcieliśmy jej widzieć, nie chcieliśmy o niej słyszeć. Kiedy szliśmy z przyjaciółmi do kina, gdy w kawiarni popijaliśmy kawą sernik lub szarlotkę, tam ktoś cierpiał i ginął. Płakał, modlił się i błagał o pomoc. Tak jest również dzisiaj i to coraz bliżej nas…
Realistyczne do bólu filmy wojenne, epatujące ukazywaniem strzępów ludzkiego ciała, rozrzedziły i schłodziły nasze emocje. Oswoiliśmy je sobie i skleiliśmy w naszej świadomości z obrazami rzeczywistego pola walki, pokazywanymi przez wojennych reporterów, narażających własne życie. To co groźne, było ukryte po drugiej stronie ekranu telewizora i komputera. Odseparowane od naszej rzeczywistości, zatem niegroźne. Wprawdzie niebezpieczne, ale nie dla nas, zatem niegroźne.
Uśpiły nas długie lata błogiego, zachodnioeuropejskiego pokoju, tolerancji i równouprawnienia, osiągalnego, chociaż nie dla każdego, kto poczuł się marginalizowany. Upoiły nas alkohole, używki i parady równości. Ktoś zaglądając do nas przez okno z naklejką UE ze zdziwieniem mówi: jaka tam siła demokracji. Oto narody słabe i zepsute. To łatwy łup. Można bez trudu je rozgrywać, jednych podłechtać specjalnymi względami innych sprowadzić do parteru ograniczając import wybranych towarów lub podnosząc cenę gazu.
Powiedział kiedyś Lenin, że kapitaliści dla zysku sprzedadzą nawet powróz, na którym zostaną powieszeni… Prasa donosi, że Anglicy sprzedają Rosji zaawansowaną technologicznie broń, Niemcy uczą strategii wojennych, a Francuzi budują nowoczesne okręty wojenne. Przeciw komu zostaną użyte, pokaże czas…
Rozumiem obawy zachodnich przywódców o skutki wywierania zbyt agresywnej presji na prezydenta Putina. Każdy z nas, gdyby znalazł się w bezpośrednim sąsiedztwie szaleńca nie próbowałby go drażnić, straszyć ani atakować. Kto wie, jakich można spodziewać się reakcji ze strony kogoś, tak nieprzewidywalnego.
Jaka jest alternatywa; głaskać lwa, ciesząc się, że nie odgryzł nam ręki. Rzucać mu mięso innych, jak będzie najedzony to przetrwamy. Kiedyś będzie jednak chciał sprawdzić, choćby dla kaprysu, jak smakuje ręka, która go karmi. Może nie posmakuje i nie zeżre, ale ręka już nam nie odrośnie. Bez ręki nie będziemy w stanie go karmić i głaskać. Staniemy się zbędnym balastem …
Trzeba stanąć w jednym szeregu, pokazać jedność i dać solidar-ny odpór metodom bezprecedensowego szantażu, budzącego się ze snu nuklearnego kolosa. Tylko połączeni mamy szansę cokolwiek skutecznie osiągnąć. Działajmy rozważnie, ale pokazując zwartość szeregu. Nie bojkotujmy imprez sportowych. Lepiej, gdy wydają pieniądze na stadiony, mniej zostanie na rakiety.
Nie kupujmy jego surowców, które napędzają krwiożerczą, militarną machinę. To jest prawdziwy sznur na nasz stryczek. Ciężko będzie, gdy przyjdzie nam zapłacić więcej za energię, gdy zgniją w naszych sadach niesprzedane na wschód owoce i warzywa. Wobec tego scenariusza nie ma jednak alternatywy, w każdym razie nie ma wariantów rozwoju akcji, w którym dożyjemy do ostatniej sceny.
Dzisiaj po strasznej tragedii blisko trzystu zestrzelonych nad Ukrainą pasażerów MH 17, nie unikniemy świadomości współ-uczestnictwa w zbrodni.
Każdy z NAS, który korzysta z rosyjskiego gazu, kupuje na stacjach rosyjskie paliwo, czy tani węgiel, musi mieć świadomość, że są one splamione krwią niewinnych ludzi.

mazac

GIŻYCKO, STOLICA MAZUR

GIŻYCKO – stolica Krainy Wielkich Jezior Mazurskich, leży na wąskim przesmyku pomiędzy jeziorami Niegocin i Kisajno. W jego granicach znajdują się jeszcze dwa małe jeziora Popówka Mała i Popówka Duża. Giżycko jest największym miastem i jednocześnie głównym ośrodkiem wczasowo-turystycznym Krainy Wielkich Jezior Mazurskich. Ciekawa strona o Giżycku i nie tylko…